Człowiek zapomina, że sam jest umarłym, który rozmawia ze zmarłymi.
Jorge Luis Borges "There Are More Things"
Liliową sukienkę Leonory Acevedo pozostawił w ciszy. Odnotował tylko jej obecność. Obojętne trwanie jednej rzeczy pośród obojętnego trwania innych rzeczy. Najprościej, sucho, w rytmie kołatki nocnego stróża, z pokorą księgowego w zarękawkach, sennie liżącego ołówek przed każdym kolejnym zapisem w katalogu. Punkt pierwszy – to. Punkt drugi – to. Punkt trzeci – to. Punkt czwarty…
Mieszkanie Jorge Luisa Borgesa w Buenos Aires, rok 1981. Dwie sypialnie. Jadalnia mała jak sypialnie. Rysy na meblach bez wyrazu. Ściany w plamach wilgoci. Dziecięco mikre łóżko gospodarza. Regał z niewieloma tomami, wyłącznie obcymi, bo jak wyzna gospodarz: „Kimże ja jestem, żeby stać obok Szekspira czy Schopenhauera?”. Kolekcja lasek w różnych stylach, egzotycznych, nieodzownych w ciemności oślepłych oczu, która już nie opuści gospodarza. Na plamie wilgoci malowany w barwne palmy ceramiczny niebieski tygrys i Order Słońca obok tygrysa. I jeszcze błąkający się kot, na cześć kota lorda Byrona zwany Beppo, jak reszta elementów katalogu pozostawiony w ciszy. Na stronach świeżo wydanego przez ZNAK, niewielkiego tomu „Poł wieku z Borgesem”, o każdej trwającej rzeczy Mario Vargas Llosa mówi tylko „Jest”, tak jakby wskazywał palcem. „Sypialnia matki, z którą mieszkał przez całe życie, jest nienaruszona, włącznie z liliową sukienką rozłożoną na łóżku, gotową do założenia. Ale starsza pani zmarła wiele lat temu”. I tyle. Ni słowa więcej. Duch Leonory Acevedo nie wejdzie do sypialni, nie uniesie sukienki pod sunące z okna znużone światło popołudnia, by sprawdzić stan elegancji, nie założy jej i nie powie: „Jorge, idziemy na spacer”, a on nie wybierze spośród lasek tej japońskiej, z wiśniowego drzewa, i trzymając Leonorę pod rękę nie przejdzie niekończącą się ulicą Maipu, aż na żółtawe przedmieścia, jak tyle razy za życia Leonor, tak naprawdę idąc labiryntem ciemności. Nie. Liliowa sukienka, nieruchomy kształt, zostaje na łóżku, ze swoją niemą przeszłością. I jest. Liliowa sukienka, reszta rzeczy Beppo. Każda rzecz jest. Llosa nie dopisuje im nowego życia. Trochę to dziwna rezygnacja.
„Ta z lewej to ja, Diana Lukrecja. Otóż to, ja, bogini dębu i lasów, bogini płodności i porodów, bogini łowów”. Mówi tak naraz naga kobieta, siedząca na skraju lasu, mówi tak pod koniec XX wieku, choć nie powinna. Jest przecież tylko bezpowrotnie nieruchomym kształtem, w roku 1742 fantastycznie namalowanym przez Francois Bouchera na obrazie „Diana w kąpieli”. To jedno z arcydzieł malarskich, które w niewielkiej powieści Llosy „Pochwała macochy” kolekcjonuje don Rigoberto. Narrator tka detalicznie sensualną, dziejącą się we współczesnej Limie historię erotycznego trójkąta: Rigoberto, jego druga żona Lukrecja i jej małoletni pasierb Alfonso, ich ciała, zapach ich skór, smak, dotyk, języki, sny nie dające spokoju, usidlające fantazje. Fantastyczna jest to fikcja, hipnotyczna iluzja realności. Lecz gdy już nie starcza mocy współczesności, gdy pisane portrety miłosnych seansów ukazują bezsilność, niewystarczalność, gdy wyczuć się da, że o erotycznym labiryncie rodzinnym słowa mówią za mało – narrator poszerza pole współczesności o powierzchnię malarskich płócien. Sześciu obrazom z wielu dalekich przeszłości - dopisuje nowe życie, dodaje smak wyjęty ze swych wcześniejszych akapitów. Namalowane widma nie zaczynają się ruszać, nie. One zaczynają mówić, nicując własną starą fikcję, zrobioną z farb, fikcją erotycznego trójkąta, zrobioną ze słów. Mitologiczna Diana, od zawsze tylko Diana, przedstawia się naraz jako Diana obudzona, by przez chwilę trwania opowieści narratora być Dianą Lukrecją. Mieszają się tak iluzje, widma i czasy, nadając erotycznemu trójkątowi niepokojący wymiar. Dwa minusy dają plus. Hipnotyczna prawdziwość „Pochwały macochy” jest być może wynikiem tańcowania dwóch fikcji.
Tak, dziwna się wydaje ta Llosy, jak by nie było wirtuoza zmyśleń, rezygnacja z dopisania liliowej sukience i reszcie rzeczy w domu Borgesa nowego życia. Przecież nie mógł nie znać starej prawdy, że bez cudzysłowu baśni, zmyślenia, iluzji – realność nigdy nie objawia wszystkich wymiarów, zawsze jest ledwie karzełkiem racjonalnych oczywistości, jasnych, uspokajających, prostych w użyciu. Lecz z drugiej strony – na kanwie realności Borgesa miał snuć fikcje własne? Cudem jakiej brawury?
Nie jedynie o rzeczy jako takie chodzi. Prócz sukni, lasek, łóżka, regału, stołu, ścian, tygrysa, Orderu Słońca i namacalnej reszty – są rzeczy nienamacalne. Pojęcia, kategorie, tematy. Sny, labirynt, czas, rzeczywistość, fikcja, wieczność, nieśmiertelność, metafora, nieskończoność, pamięć, w końcu język, a raczej języki. Rzeczy więc namacalne i nie, uchwytne i umykające, z wielu światów, ze wszystkich światów – w swym tomie „Pół wieku z Borgesem”, na 122 stronach, w jedenastu rozdziałach, co są kawałkami pisanymi w wielu miejscach i latach różnych, Llosa wszystko to pokornie kataloguje swym wytwornym, niespiesznym stylem, wciąż wracając do refrenu słowa „Jest”, wciąż czyniąc gest pokazywania palcem: „To jest to”. Decydując się na ciszę, Llosa przypomina wszystkie rzeczy, którym Borges sam dopisał ongiś fikcje niepowtarzalne – podobnie jak dwa lata po jego śmierci narrator „Pochwały macochy” obrazom na pozór danym światu raz na zawsze, zamkniętym, obrazom Jordaensa, Bouchera, Vecelia, Bacona, de Szyszlo i Fra Angelico. Teraz, kiedy PIW, w nadzwyczaj eleganckiej serii, na nowo wydaje dzieła Borgesa, kiedy mamy już „Fikcje”, mamy „Alefa”, „Powszechną historię nikczemności” oraz „Raport Brodiego”, przypomnienie to jest dobre. Zwłaszcza rozdział ostatni, „Podróż balonem”, siedem stron na kanwie niekończących się podróży wokół świata, jakie dwa lata przed śmiercią Borges odbywał z Marią Kodamą, dopiero co poślubioną.
Egipt, Sahara, Irlandia, Wenecja, Ateny, Chile, Niemcy, Stambuł, Nara, Rejkiawik, Deya, Kreta, delta Tygrysa, wszędzie, w końcu Genewa, gdzie wszystko się zaczęło i gdzie miało się skończyć w roku 1986. Dzień po dniu ciemność zaludniona mrowiem brzmień i nieporachowanymi fakturami branych w palce rzeczy. A kiedy już nie miał sił, by iść dalej – ułożyli z Kodamą księgę „Atlas”. Jej fotografie i jego drobne szkice z podróży. Jego dopiski do rzeczywistości, kawałki jego niezmordowanej wyobraźni, na osnowie rzeczywistości dyktowane z pamięci jego palców i uszu. Wędrując po wyspach w delcie Tygrysa, stworzył Borges zdanie, które należałoby drukować na każdym z jego tomów. „Z gorzkosłodką melancholią wszystkie rzeczy świata prowadzą mnie do jakiegoś cytatu albo jakiejś książki”. Także do jego cytatu i do książki, którą sam wyśni. Kto wie, czy słów o nieuchronności literatury, o konieczności fikcji, nie odnalazł trochę wcześniej, gdy z Marią lecieli powoli, bardzo powoli, nad winnicami Napa Valley w Kalifornii?
Oto ona i on w wiklinowym koszu pod ogromnym, barwnym balonem. Pomarańczowym? W dole rzędy krzewów aż po horyzont, dach, ścieżka wśród traw. Rzeczy. Maria robi zdjęcie. Czarne rzeczy w ciemności. Borges zapamiętuje słowa, przychodzące do głowy. Zaczyna lub kończy układać ostatnie, pożegnalne opowiadanie „Pamięć Szekspira”. Ta fotografia zdobi okładkę „Atlasu”. Przypomina się senny lot o ponad wiek wcześniejszy.
W 1878 roku balon z innym magiem fikcji, Sarah Bernhardt, w wiklinowym koszu pod ogromną kulistą powłoką, wystartował z centrum Paryża. Był koloru pomarańczy i dla upamiętnienia wielkiej roli Bernhardt w granym na scenie Comédie-Française „Hernanim” Victora Hugo nazwano go „Doña Sol”. Po godzinie lotu aeronauta otworzył szampana, strzelając korkiem w niebo. Bernhardt, najsłynniejszy kobiecy Hamlet w historii teatru, i jej kochanek pili ze srebrnych kieliszków, przegryzając pomarańczami. A na koniec sunąca sennie w koszu fikcja zrzuciła pustą butelkę i worki balastu – na rzeczy daleko w dole. Na plamkę jeziora Vincennes, na figurki angielskich turystów na tyciej galerii Kolumny Lipcowej, na miniaturowych weselników, co zamarli w tańcu z głowami zadartymi w stronę pomarańczowej kuli na tle kilku obłoków. Jak zawsze, Boska Sarah recytowała coś wyjętego z nieśmiertelnych fikcji autora „Makbeta”. Ponoć chwilę przed lądowaniem nieopodal Emerainville w departamencie Seine-et-Marne rzekła cicho, że nad chmurami panuje nie cisza, lecz jej cień.
W „Pamięci Szekspira” to rzeczywistość zdaje się być cieniem słów. Nawet rzecz tak ogromna jak srebrny glob. Parę chwil przed śmiercią Borges pozwala narratorowi pożegnalnej opowieści rzec: „Wiem, że księżyc dla Szekspira był nie tyle księżycem, ile Dianą, i nie tyle Dianą, ile owym mrocznym, zwlekającym słowem – moon”. Pozostawiając rzeczy Borgesa w ciszy, Llosa pozwala wyraźnie słyszeć ich imiona, zanim przeczyta się, co słyszał w nich Borges i co im dopisał.
Paweł Głowacki