Nie jestem, kim jestem
Jago
Na końcu - trzeba posprzątać. Aby tę samą starą opowieść móc jutro wieczór snuć od początku, na placu gry nie mogą pozostać ślady snucia wczorajszego. W ciemności po finałowej scenie trupy i ocaleni muszą zniknąć w kulisach. A chwilę później, gdy widownia już opustoszeje i błysną techniczne światła, ktoś musi wynieść sztylety i fatalną chusteczkę Desdemony, haftowaną w poziomki, ktoś musi zlikwidować podest, na którym Otello odebrał Desdemonie oddech, zmieść kurz i odłożyć wciąż jeszcze gorące pochodnie w bezpieczne miejsce. A na samym końcu trzeba usunąć z placu gry kałuże sztucznej krwi, aby mogły powtórzyć się jutro. Clint Dyer właśnie tym pożegnalnym obrazem otwiera swego „Otella” w londyńskim National Theatre. Sprzątanie resztek po starej opowieści stało się prologiem starej opowieści. Bo ona wraca. Jutro jest dziś. Dziś było wczoraj. William Szekspir zawsze jest dziś. Zawsze teraz. W każdym teraz.
Kiedy ludzie rozsiadają się na widowni National Theatre - a przecież w tym samym teraz my to samo robimy w Multikinie, gdzie wyświetlany jest „Otello” Dyera – kiedy więc, całkiem jak my, oni jeszcze rozmawiają, śmieją się, witają i piją kawę z plastikowych kubków – widzą na scenie, co my na ekranie. Mokrą szmatą na długim kiju bezimienny sprzątacz zmywa z desek ciemnokarmazynową farbę. Trupie techniczne światło nad nim. Za nim – schodkowa, pochyła widownia, na pozór z kamiennych bloków. Gdyby była kolista, można by myśleć o amfiteatrach Grecji, gdzie Edyp, Antygona i inni dorastali do bezradności, do myśli, że są, jacy są, ulepieni po połowie z blasku i ciemności. I że w ich istnieniu nic nie mogło wydarzyć się inaczej niż się wydarzyło. Miejscem opowieści jest u Dryera – teatr. Uczył Jan Kott, że Wenecja i Cypr, gdzie dzieje się „Otello”, są umowne, jak wszystkie inne tereny opowieści Szekspira. „Nie są ani mniej, ani bardziej realne od Elsynoru, Czech i Ilirii, od lasu Dunsinane w „Makbecie” i skał Dovru, z których się chciał rzucić Gloster”. I dalej: „”Otello”, podobnie jak wszystkie wielkie tragedie Szekspira, dzieje się naprawdę tylko na scenie, która jest Theatrum Mundi”. I jeszcze: „Na tej właśnie scenie świat wychodzi z zawiasów, powraca chaos i nawet sam porządek natury jest zagrożony. Wali się niebo i ziemia. Wstrząśnięty jest firmament. Zachwiana jest równowaga sfer niebieskich. Jakby szaleństwo szło z gwiazd na ludzi”. Gdy sprzątacz zmywa krew, robiąc miejsce dla krwi, Dryer wyświetla na pustych schodach scenicznej widowni podobizny plakatów z wielu dawnych przedstawień „Otella”. Może z paryskiej premiery w roku 1792? Może z pokazu w roku 1892 w tym samym mieście? Może też z opery Verdiego z roku 1887? Wiele podobizn plakatów i wiele dat premier w teatrach globu całego, więc na tle sztucznej kamiennej widowni scenicznej w National Theatre miga także rok 1604, kiedy to 1 listopada Trupa Jego Królewskiej Mości, w pałacu Whitehall pierwszy raz w dziejach odegrała przed królem Jakubem I „Otella”, historię, która, jak każda baśń Szekspira, nigdy nie zdarzyła się naprawdę, lecz zdarza się ciągle. Gdy sprzątacz skończy robotę, znów powtórzy się to, co oglądał król Jakub I – nigdy niekończąca się katastrofa świata. Który już raz? Szkoda, że to nie Jago, nie aktor grający Jago, ściera sztuczną krew. Przecież to on za moment znów będzie tym sekretnym samozwańczym bogiem, proteuszowym Jago, który kolejny raz ulepi nigdy niekończącą się katastrofę.
Paul Hilton jest w tej roli hipnotyczny. Prestidigitator cudzych uczuć? Żongler obcych namiętności? Klaun nie swoich snów o wielkości, miłości, spełnieniu, szczęściu i miłości? Mag nęcących iluzji, z pastelową finezją lub lodowatą bezwzględnością przepoczwarzający Otella, Desdemonę, Rodriga, Cassia i resztę nic o sobie nie wiedzących bliźnich w marionetki, które z narastającym przerażeniem przyglądają się własnym mrokom, powoli wyłażącym z ich głów na powierzchnię świata? Istnieje dla Jago inne, idealne określenie. Reżyser. Hazlitt trafił w sedno, gdy rzekł o nim: „Amator tragedii w rzeczywistym życiu”. Reżyser zatem, artysta skryty pod maską, pod wieloma maskami. Hilton jest niczym Proteusz lub Zelig u Woody’ego Allena. Samozwańczy bóg z niego i tani cwaniaczek, subtelny psycholog i konował toporny, lis i jeż, samo ciepło i kłujący lód, szept i wrzask, puchowy dotyk i palce rzeźnika, fachowo zaciśnięte na rękojeści ostrza. Co jeszcze? Wszystko. Przypomina się finał drobiazgu Borgesa „Everything and nothing”. Po śmierci twórca „Otella” prosi Boga: „Ja, który nadaremnie byłem tyloma ludźmi, chcę być jednym i sobą”. Na co Bóg odpowiada mu z wichru: „Mnie także nie ma. Wyśniłem świat, tak jak ty wyśniłeś swoje dzieło, mój Szekspirze, a pośród rozlicznych kształtów moich snów byłeś i ty, który, tak jak ja, jesteś wieloma i nikim”. Być może Jago Hiltona jest Szekspirem? Być może lepiąc Jago, Szekspir ulepił światu siebie?
Kimkolwiek, czymkolwiek staje się Hilton w danej chwili seansu Dyera - zawsze jest sednem lepionego przez siebie świata. Innego świata na scenie nie ma. I zawsze, z dna każdego ze swych chwilowych wcieleń, nieomylnie reżyseruje – samymi słowami. Jago Hiltona to wirtuoz intonacji, stylu, rytmu, semantyki. Jak nikt inny wie niezbicie, iż najbliższy mu świat, a może świat w ogóle, jest planetą bezradnie zasłuchanych. Miota więc wieloma językami i tak gra z namiętnościami bliźnich w kotka i myszkę, albo budzi na chwilę mroczne widma, co na stopniach scenicznej widowni zasiadają, kiedy on konstruuje swoje zawrotne monologi. Miota – w pustce.
Nic więcej nie ma na scenie - tylko owe niby kamienne schody widowni. Zjawi się jeszcze starodawny treningowy worek bokserski i prostopadłościan łóżka śmierci Desdemony. To chyba już wszystko. Kamienne schody i nieruchome powietrze. Ogrom nieruchomego powietrza, a na jego dnie małe figurki ludzkie we władaniu różnych, gwałtownie zmieniających się gatunków światła, którym zapewne rządzi Jago, bo któż inny? Pustka doskonała – dla słów. Nic im na scenie nie wadzi. Szekspir dzieje się zawsze teraz, o ile tylko ktoś nie przeszkodzi jego frazom. To znaczy – nie zacznie ich na siłę pstrzyć fatałaszkami swojego teraz. Pozwoli im żyć swobodnie, napowietrznie, jak swobodnie i napowietrznie żyły u zarania, cztery stulecia temu, w pustce sceny teatru Pod Kulą Ziemską, a nawet w pustce jeszcze większej, nieludzko potężnej, gdyż teatr ów, jak wiadomo, nie miał dachu, a słowa były wszystkim. Dyer – nie przeszkadza. Nie przeszkadza, bo wie, że przecież i tak dokładamy siebie do starych słów, nawet gdybyśmy nie chcieli. Dokładamy naszą współczesną intonację, akcentowanie, rytmy, temperamenty, gesty i twarze, całą naszą teraźniejszość, gdyż po uszy tkwimy w teraźniejszości. Wie także, że po wszystkim należy na scenie zrobić miejsce dla tego samego.
Tak, na końcu zawsze trzeba posprzątać, bo to nie koniec. Nie koniec, gdyż „Otella”, jak rzekłby Vladimir Nabokov, nie da się skończyć grać. Da się go tylko grać kolejny raz i kolejny raz posprzątać po nim, aby jutro móc zacząć od początku. Jutro albo za kilka minut.
Paweł Głowacki