Aż usłyszysz wreszcie, jak słowa dobiegają końca. Z każdym pustym słowem bliżej ostatniego. A wraz z nim ta bajka. Bajka o kimś z tobą w ciemności. Bajka o tobie snującym bajkę o kimś z tobą w ciemności. A zwłaszcza ten próżny w końcu trud, i cisza. I jesteś taki jak zawsze. Sam.
Samuel Beckett "Towarzystwo"
Wyobrażam sobie, że w roku 2002, chwilę przed podjęciem próby powrotu do utraconego pisania, które po udarze mózgu i przebytej afazji miało mu zwrócić jego samego, 72-letni Sławomir Mrożek uważnie ślinił ołówek. Jak kiedyś, dawno, bardzo dawno temu, na samym początku, gdy pierwszy raz w życiu miał za zadanie własnoręcznie powtórzyć w szkolnym zeszycie zdanie „Ala ma kota”. Chudy chłopczyk, pochylony nad kartką, nie mógł wyjść ze zdumienia, że oto jego mała dłoń, co ukradkiem i cudownie stała się nie jego małą dłonią, jak gdyby obcą, dłonią kogoś raptem innego, przy pomocy ołówka konstruuje w poziomych linijkach wpierw literę A, później zaś osiem kolejnych. Nie rozglądał się, nie. I nie wikłał myśli w jakąkolwiek namacalną rzeczywistość. On, a raczej on pierwszy raz w życiu przesunięty trochę w bok, w tego drugiego – aby wzmóc pewność liter, nie wspominał kruchej postaci dziewczynki z sąsiedztwa, co być może miała na imię Ala, ani nie zerkał ma mruczącą pod stołem kulkę burej sierści, by „kot” na końcu zdania stał się prawdziwszy. Nie szło o sankcję realności, jakoby ocalającej powagę słów, szło tylko i aż o słowa same. O cud słów w istocie w nic nie uwikłanych, o cud słów pisanych, które Samuel Beckett zwał kroplami ciszy, spadającymi w ciszy, szło o hipnozę fabuły zdania jako takiego, wolnego, bez nici łączących zdanie z nie ważne jak odległą lub jak bliską realnością. Gdy skończył czwarte „a” i postawił kropkę – odłożył ołówek. Obca mała dłoń wróciła do jego małej dłoni. Znów był chłopczykiem jednym. Aż do następnego popołudnia, kiedy znów poślinił ołówek i nie wikłając liter w znany mu od dawna widok białego kożucha, o poranku parującego na białym płynie w kubku z uchem, zaczął w zeszycie powtarzać zdanie „Kot Ali lubi mleko”. Nie wiedział, bo niby skąd?, że wiele lat później, w roku 1970, na czwartej stronie opowiadania „We młynie, we młynie, mój dobry panie” ułoży trzy frazy, będące rodzajem wspomnienia, czymś na podobieństwo powrotu, powtórzeniem pierwszego gestu pisania, pierwszego zdumienia. Nie wiedział, że napisze nieusuwalną, tajemną regułę: „Mogę coś o czymś powiedzieć dopiero od momentu – wtedy już momentu - kiedy odnajduję – wtedy już odnajduję - moją rękę osobno. Właściwie co za ulga! Oglądam moją rękę ukradkiem, z tkliwością i sympatią”. Czy tydzień temu w Szczebrzeszynie przywołano tę starą Mrożka baśń o pamięci, to znaczy – o pisaniu?
Nie wiem. Nie mogłem pojechać do Szczebrzeszyna, nie usłyszałem zacnych gości, których Janusz Majcherek zaprosił, by na IX Festiwalu Stolica Języka Polskiego, z okazji 10 rocznicy śmierci autora „Miłości na Krymie” mówili o przygodach jego słów, perypetiach jego zdań, fabułach jego akapitów, w końcu też o nim samym. Przed Festiwalem Majcherek postawił pytanie lekko paradoksalne. Mianowicie, która z tych oto myśli jest prawdziwa? Czy ta, że nic już o Mrożku powiedzieć się nie da, gdyż znany jest on nam na wylot? Czy też ta, że go w ogóle nie znamy, więc czas zacząć mówić o nim na nowo, by przestać się oszukiwać, iż wiemy wszystko? Nie mogłem pojechać do Szczebrzeszyna, lecz, by Majcherkowi odpowiedzieć, czytałem, znów czytałem baśń „We młynie, we młynie, mój dobry panie”. Owszem, nic o Mrożku nie wiemy, lecz nie wiemy - gdyż znamy go na wylot, zaś wiedza ta nasza przepastna i niewzruszona wsparta jest na cudownej naszej łatwiźnie intelektualnej, na poręcznej niczym beret z antenką i przez to uwielbionej nad Wisłą sankcji - sankcji rzeczywistości peerelowskiej. Mówiąc w skrócie, w skrócie krańcowym oraz niedopuszczalnym – do dziś znamy Mrożka na wylot, bo kiedyś był Gomułka, a Mrożek jak nikt inny umiał mrugać do nas w sprawie Gomułki, my zaś te powiekowym morsem słane wieści odczytywaliśmy w lot i tak celnie, że mało brakowało, a byśmy się któregoś popołudnia, Boże drogi, wszyscy, niby jeden mąż, chóralnie zesrali z pyszałkowatego śmiechu, jak bardzo on jest przenikliwy, a my na jego przenikliwość - jak mądrze podatni! Amen.
Tak, polski Morse powiekowy, tak, Mrożkowe podteksty, aluzje i szydercze niedopowiedzenia społeczno-polityczne, tak, finezyjne jego zgaduj-zgadule, idące w pięty tępej władzy, iście neandertalskim urzędnikom oraz innym pokornym pracownikom służb nie tylko porządkowych. Ale też, owszem, cały Mrożka prozatorsko-teatralny karnawał, pełen stylistycznych przebieranek, parodystyczno-pastiszowej żonglerki i zdań o krawędziach niczym krawędź skalpela, karnawał konstruowany, aby obnażyć i, jeśli się uda, zneutralizować garby nadwiślańskiej mentalności, wszystkie te myślowe kuśtykania, anachronizmy oraz inne, odwieczne charczenia mózgów. Lecz jednak, cóż począć - nie udało się. Nie udało się, gdyż Polak, każdy Polak ustawiony naprzeciwko teatralnego lub literackiego karnawału Mrożka miał pewność absolutną, że to przecież nie o nim, skądże, nie o nim, tylko o sąsiedzie! Co było dalej? Co jest? Skończył się Gomułka, a my wciąż znamy Mrożka na wylot, a fakt ów pięknie świadczy o jego ponadczasowości. Tak, znamy Mrożka na wylot, lecz teatry nie grają Mrożka, czemu nie sposób się dziwić. Bo niby jak mają grać, dajmy na to „Indyka”, skoro nie ma już sankcji Gomułki? Czy da się jakoś zaradzić tej kłopotliwej nieobecności, kłopotliwej, bo dowodzi ona, że ponadczasowość Mrożka jest jednak czasowa? Rzecz jasna – da się! Niechaj artystyczni dyrektorzy teatrów oraz reżyserzy, zwłaszcza młodego i średniego pokolenia, po prostu modlą się, najlepiej w poniedziałki, dni wolne od artystycznego trudu. Niech na kolana padają i szepcą: „Wróć, towarzyszu Wiesławie! Zlituj się nad nami biednymi i wróć, a wtedy wróci też Mrożek!”.
A ja sobie podczytuję. Znów „We młynie, we młynie, mój dobrzy panie”. Znów, gdyż nie da się inaczej. Uczył Vladimir Nabokov, że opowieści naprawdę istotnej nie da się przeczytać, da się ją tylko przeczytać kolejny raz. Kilkanaście lat po napisaniu baśni o pamięci, w swym „Dzienniku”, właśnie na marginesie lektury któregoś z dzieł Nabokova, notuje Mrożek sedno chwili, którą Jan Błoński, próbując uporać się z przepaścią pamiętliwej baśni, nazwał „wsiebiewstąpieniem” Mrożka. Można ująć to inaczej. Można powiedzieć - powrót.
Nagle wrażenie – notuje Mrożek w „Dzienniku” – że wszystko, co robię, bezustannie jest odgrywaniem roli samego siebie dla samego siebie… Nic o Gomułce?... I dalej, o sobie piszącym, o tej dłoni, naraz, przez dłuższy lub krótszy czas, jak gdyby obcej: Pusty teatr, szalony aktor gestykulujący w półmroku sceny, mamroczący do siebie… Co, wciąż nic o Gomułce?... I jeszcze, o zdaniach wolnych od ołowiu nachalnej sankcji rzeczywistości: Rzecz sama w sobie jest tak różna i słowo jest różne od wszystkiego, co nie jest tym słowem… Gomułko – a ty?... Wreszcie pisze to, frazy niczym powrót do odległej chwili ślinienia ołówka po raz pierwszy w życiu, aby uporać się z niczym nie skalaną stroną szkolnego zeszytu: Wydaje się, że the mental void (umysłowa pustka), czyli biała kartka, jest niezbędnym atrybutem twórczości. Czy dlatego – także dlatego, bo na pewno nie tylko dlatego – Nabokov był Nabokovem? Nie krępował się niczym, najmniej już heglowszczyzną. I stąd wrażenie potężnej siły i radości twórczej, jakie sprawia… Zatem można się nie krępować Gomułką, tak jak można siebie samego w pisaniu (a później czytelnika w godzinie lektury), nie krępować heglowszczyzną, skurduplałym marksizmem peerelu, dzisiejszą dziarską falą Me Too ani żadną z wielu innych idei generalnych, społecznie parzących?
Młyn jest w baśni Mrożka tylko słowem młyn, ułożonym na pustej kartce, widmowym znakiem w nic, poza najintymniejszą przeszłością Mrożka, nie uwikłanym. I bliźniaczo mają się sprawy z istnieniem całej przeogromnej reszty językowych widm. Zamiast modlić się do Gomułki, by wrócił i tym samym usankcjonował granie sztuk Mrożka, może lepiej, mądrzej byłoby opowieści Mrożka zacząć czytać tak, jak on pisał „We młynie, we młynie, mój dobry panie”? Bez zbędnego podnoszenia głowy nad słowami, bez nasłuchiwania skandującego za oknem świata, bez węszenia za aktualnością, bez tropienia porozumiewawczych mrugnięć? Słowem – bez łatwizny kontekstu? Nie będę streszczał baśni - jeszcze jestem przytomny. Gdy co drugie, co trzecie zdanie opowieści jest furtką wiodącą nie wiedzieć jak głęboko i nigdy w świat na zewnątrz kartki, a zawsze na dno głowy tego, który trzyma w dłoni ołówek - wtedy trzeba mieć dziwne poczucie humoru, by postawić stare, biedniutkie pytanie „o czym to jest?”, oraz silić się na odpowiedź. Niech starczy ten obrazek, poniekąd wyssany z palca, bez wyraźnych sankcji rzeczywistości.
Jest rok 1970, może poprzedni. Okna są szczelnie zasłonięte kotarami, na ścianach pokoju, na podłodze i suficie – płyty korka, nad biurkiem jednostajne, słaniające się światło bez właściwości, powietrze zupełnie nieruchome. Nikt nigdy nie przyjdzie. Wewnątrz tej szczelnej kostki 40-letni mężczyzna wraca do swych początków, żeby się dowiedzieć, kim jest. Pisze. Pisze – sobie. Ma już tytuł, którego początkowe niepokojące zająknienie pozwala myśleć o seansie „Wielopole, Wielopole”, co był samotnym Tadeusza Kantora powrotem do Tadeusza Kantora, chłopczyka, który przepadł gdzieś wieki temu, jak wszystko, stając się hasłem w spisie strat, inaczej zwanym czasem. Mężczyzna ma tytuł i ułożył już pierwsze zdanie. „Byłem parobkiem u młynarza, co młyn dzierżawił wodny”. Mężczyzna jest zatem sobą trochę przesuniętym w bok, w parobka, konstruującego karnawał. W pustym teatrze pokoju, szalony aktor wciąż od nowa przesuwa w półmroku prawą dłoń z lewej strony kartki na prawą, milczy, słychać jedynie mamrotanie grafitu zmoczonego w ustach. Gdy wiele lat później, w wyniku udaru mózgu mężczyzna straci wszystkie słowa - będzie podobnie. Jako Baltazar, czyli on, tylko przesunięty w Baltazara, zacznie wilgotnym na ostrym końcu ołówkiem spisywać przeszłość. Zacznie sobie, bo komu innemu?, konstruować własną pamięć, tworzyć długi katalog strat, aby dowiedzieć się, kim jest. Znów będzie, jak było zawsze. Od początku.
Paweł Głowacki