Parasol

Ostatnia aktualizacja: 20.10.2023 20:33
Czy z powieści Herzoga powstanie film, kolejny portret małej postaci z boku obojętnego świata? Czy Herzog znajdzie siłę, aby chociaż rozłożyć parasol? Jeśli nie – nie szkodzi. Pozostaną filmy powstałe w głowach ludzi czytających jego powieść.
Tajlandia
TajlandiaFoto: Shutterstock.com/ESB Professional

Zabrał się do otwierania puszki z sokiem, a kiedy wyprostował się, wyspy już nie było w okienku. Pozostało tylko morze, niekończący się zielonkawy horyzont.

Julio Cortazar "Wyspa w południe"

 

      Aby stać się czymś więcej niż tylko snem bezpiecznym - sen musi ważyć. Wystarczą gramy. Kilkanaście, kilkadziesiąt. Jaki ciężar ma zapalony knot? A tomik wierszy? Pewnego człowieka, przez długi czas pół godziny po zaśnięciu budziła myśl, że trzeba by wreszcie odłożyć książkę, którą czytał w łóżku, zgasić świecę i zasnąć. To mógł być Werner Herzog. I mógł być także innym człowiekiem, który często śnił, że idzie łąką i zrywa kwiat, lecz jeden jedyny raz po przebudzeniu zobaczył na poduszce, tuż przy swojej twarzy – świeżą różę. Niepokój snu i jawy, podszywających się pod siebie wzajem, już go nie opuścił. By przekłuć spokój patrzących, fikcja musi ważyć. Iluzja rzeczywiście dotkliwa nigdy nie jest romantycznym, sentymentalnym oparem. Aby zwieść oczy widzów, trzeba się nadźwigać. Na przykład – sztuczny pokój. Bo ja wiem, który? Obojętne. Niech to będzie jakiekolwiek pomieszczenie w „Woyzecku”, „Szklanym sercu”, „Stroszku” albo „Zagadce Kaspara Hausera”.

     Nim się z ekranu wypełnionego detalicznym oszustwem powie prawdę - wpierw trzeba na filmowym planie ustawić pod kątem prostym sztuczne ściany wyśnionego pokoju. Tę z oknem - od strony fikcyjnego południa. Niech światło słońca z reflektora ma przez co wpadać. A teraz – pianino. Przesunąć je pod lewą ścianę, patrząc od strony kamery. Tak, dobrze. A fotel udający fotel? W kąt niedaleko drzwi z dykty go wepchnąć. Biblioteczka zaś niech wyląduje i mami obok okna… Jednak nie. Przy fotelu będzie wiarygodniejsza… I tak ze wszystkim, co małpuje realność. Każdy element snu na jawie, zwanego filmem, wszystkie fikcyjne meble i podszywające się pod prawdę rekwizyty – Werner Herzog dźwigał sam. Jak tylko był w stanie, jeśli tylko starczało mu sił - osobiście taszczył kawałki fikcji po filmowym planie. Ustawiał, przesuwał, dotykał, badał fakturę, wagę, ciepłotę bądź chłód. Sam konstruował strukturę iluzji. Wte i wewte przepychał pagórki powietrza. Worki ciszy taszczył z kąta w kąt. Własnoręcznie budował labirynt dla ludzkich figur i słów, co zabrzmieć miały całkiem tak jak nasze dzień po dniu. Śniony pokój musiał przejść przez jego dłonie, musiał zyskać zgodę palców. Wielki pokój, a nawet marny parasol, czarnego koloru. Ile może ważyć parasol? Tyle co świeczka razy pięć? Dwa, trzy tomiki wierszy? Sto świeżych róż?

     „Coś czarnego – mówi Fitzcarraldo w filmie Herzoga „Fitzcarraldo”, opowieści o człowieku opętanym ariami, który zamarzył wybudować wielką operę w środku największej dżungli globu – coś czarnego płynie w naszą stronę!”. Parowiec „Molly-Aida”, na pokładzie którego opętany Fitzcarraldo, ku zdumieniu liści, lian, małp i papug wciąż odtwarza na archaicznym patefonie arie Enrica Caruso - sunie Pachiteą, dopływem Amazonki, i oto naraz wyłania się zza zakrętu czarny parasol z surrealistycznych snów André Bretona, rozłożony i zwodowany przez Herzoga. Na brunatnych falach przypomina łupinę gigantycznego orzecha lub balię ze sterczącym w niebo masztem bez żagla i z wygiętą rękojeścią. Parasol. Parasol. Parasol w centrum bezkresnej ziemi niezliczonych liści i oczu nie naszych, przez Indian zwanej „ziemią, która śni”. Dokąd popłynął? Owszem, człowiek opętany ariami wyłowił go z brązowego nurtu, ale co stało się z nim później? Trzeba to sobie wyobrazić.

     Wrócił do wody i z nurtem Pachitei wędrował do jej ujścia. Później, tygodniami, miesiącami – sunął Amazonką. W końcu – Atlantyk. Jest rok 1982, Herzog kończy „Fitzcarralda”, a niepojęte prądy oceaniczne unoszą łupinę czarnego parasola i igrają nią w przestrzeni i czasie. Wiodą ją co raz to w inną epokę i inną stronę świata, na Południe i Północ, Wschód oraz Zachód, zakosami, linią sinusoidalną, po okręgach, wzdłuż równoleżników, zgodnie z południkami – aż wreszcie w styczniu bądź lutym roku 1974 wypluwają czarną łupinę z masztem bez żagla na wybrzeże azjatyckiej wyspy Lubang. Parasol wraca do lasu deszczowego. Być może było tak, być może nie. Jedno jest pewne: któregoś dnia roku 2020 lub 2021 czarna łupina ląduje na napisanej azjatyckiej wyspie Lubang – w tych oto trzech zdaniach Herzoga. „Z mętnego oparu dżungli wyłania się postać. Lekko pochyłą ścieżką zbiega młody Filipińczyk. Dziwna rzecz, w prawej ręce trzyma nad głową coś, co kiedyś było parasolem, a teraz jest już tylko szkieletem z drutów i strzępów materiału, w lewej wielki nóż bolo”. Prądy oceaniczne były dla parasola bezlitosne…

     Owe trzy frazy umieścił Herzog na 9. stronie świeżo wydanej w Polsce powieści „Zmierzchanie świata” (PIW, Warszawa 2023), w drugim akapicie rozdziału „Lubang, ścieżka w dżungli, 20 lutego 1974”. Historia jest prawdziwa, a raczej – punktem wyjścia opowieści jest realność, lecz weryfikowanie opowieści faktami byłoby idiotyzmem. W pierwszych taktach, co są niczym motto, Herzog przestrzega: „Wiele szczegółów się zgadza, wiele nie. Autorowi chodziło o coś innego, istotnego, co wedle swego przekonania rozpoznał przy spotkaniu z protagonistą tej opowieści”. Niech więc wystarczy sama proza, ascetyczna historia Hiroo Onody, porucznika armii Japońskiej, który mimo zakończenia ostatniej światowej wojny – przez następne 30 lat prowadził na wyspie Lubang samotną, prawie samotną wojnę leśną, partyzancką, lisią, utkaną z ciszy, nieustannego nieruchomienia, mimikry i znikania. Trzeba przypomnieć memento Indian w filmie „Fitzcarraldo”: dżungla to ziemia, która śni. Wojna nie interesuje dżungli. Wojna, której nie ma, nikogo już nie interesuje. Obojętne liście, gęste niby towot, zmieniają martwą wojnę Onody w 30 lat balansowania na krawędzi jawy i snu, prawdy i fałszu, realności i iluzji, życia i teatru. Liście, deszcze, mgły igrają z Onodą w przestrzeni i czasie, podobnie jak oceaniczne prądy z czarnym parasolem przez lat 40, o ile nie zwodzi nas wyobraźnia i rzeczywiście tak było. Lecz najistotniejszy jest język Herzoga. Intonacja, w której przez sto pięćdziesiąt kilka stron puchnie niepewność Onody. I nie jedynie Onody. Bo właściwie kto zadaje to niepokojące pytanie? On sam - nikomu? Herzog - sobie? Oniryczny Narrator - czytelnikowi? „Czy wyspa Lubang jest tylko tworem fantazji i istnieje tylko na fikcyjnych mapach dawnych odkrywców, gdzie morze zamieszkują potwory, a ludzie mają psie i smocze głowy?”

     Język Herzoga ma w sobie dyskrecję i czystość minerałów. Zdania przechodzą przez jego palce, niczym tamte ściany wyśnionego pokoju, tamten sztuczny fotel, pianino i biblioteczka. Każde waży, żadne nie jest oparem. Pobrzękuje w nich echo sądu, który Artur Sandauer wygłosił ongiś o ascetycznych wersach Tadeusza Różewicza, mówiąc, iż są one jak spoczywające na dnie morza wraki wieki temu zatopionych żaglowców – w tych szkieletach wciąż można wyczuć, ujrzeć, odkryć piękno, które cechowało żaglowce za życia. Przypominają także owe tak czyste w formie owady, zamarłe na pięciolinii, nęcące owady zwane nutami.

     Tak, „Zmierzchanie świata”, w hipnotyzującą polszczyznę przez Małgorzatę Łukaszewicz przemienione, w istocie jest, jak kiedyś filmowe opowiadanie „Fitzcarraldo”, partyturą, czekającą na publiczne wykonanie. Czy z powieści Herzoga powstanie film, kolejny portret małej postaci z boku obojętnego świata? Czy Herzog znajdzie siłę, aby chociaż rozłożyć parasol? Jeśli nie – nie szkodzi. Pozostaną filmy powstałe w głowach ludzi czytających jego powieść.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Chciwe Biodra

Ostatnia aktualizacja: 06.10.2023 16:33
Sakowicz przegapił szansę na zabawę, która nie wyklucza myślenia. Rości sobie pretensje do pouczania świata. Natomiast dawni wujowie weselni mieli marzenia konkretne, sensualne sny, nadzieje. I szczęście - na wyciągnięcie ręki.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Być zawsze

Ostatnia aktualizacja: 13.10.2023 21:00
Znów wyszło 120 minut. Ani jednej więcej, ani pół mniej. Dokładnie 120 minut dotkliwych głosów cieni. Jestem w Krakowie roku 2023, w Paryżu roku 1953, w Berlinie roku 1975. Jestem zawsze. Ołówek stuka. Coś dyktuje mi świat.
rozwiń zwiń