Rycerz, Kubuś i Buster

Ostatnia aktualizacja: 28.07.2024 16:37
Trzej akordeoniści są osobni. Grają coś innego niż grają. Po czym znikają w kulisach. Chwilę wcześniej widać jak dumnie dźwigają akordeony, człapiąc gęsiego. Nie odwrotnie? Może to akordeony taszczą ich po seansie na plecach do garderoby? Nie wiadomo. Wirująca w powietrzu moneta nie spada.
Festiwal Muzyki Polskiej
Festiwal Muzyki PolskiejFoto: Anna Kaczmarz

Jedynym sposobem mówienia o niczym jest mówienie o tym tak jak gdyby było czymś, podobnie jak jedynym sposobem mówienia o Bogu jest mówienie o nim tak jakby był człowiekiem, a jedynym sposobem mówienia o człowieku jest mówienie o nim tak jak gdyby był owadem.

Samuel Beckett "Watt"

Jajko czy kura? Co najpierw? Stary jak świat kłopot początku, nieusuwalna mętność źródła, wieczne wahanie filozofów. I równie sędziwy, bezradny spór równoległych odpowiedzi, gdy jedni myśliciele uparcie twierdzą, że na początku była kura, ale po to, by znieść jajko, drudzy zaś z bliźniaczą uporczywością odpowiadają, iż źródłem było jajko, lecz po to jedynie, by wykluła się zeń tycia, żółta, piskliwa kurka. Czyli prawda początku dalej nie jest jasna? Nie. Moneta sędziego wiruje w powietrzu, nie chcąc upaść, reszka tyle samo warta co orzeł. Moneta wiruje wciąż, jak gdyby nic nie ważyła lub przestało działać ciążenie ziemskie, więc w sobotni wieczór 20 lipca nie spadła też na ogromną scenę Nowohuckiego Centrum Kultury w Krakowie.

Scena jest piękna, mroczna, pusta. Światło w różnych barwach wypełni powietrze, ale to za chwilę, kiedy w ramach 20. Festiwalu Muzyki Polskiej trzej akordeoniści zaczną półtoragodzinny seans "Motion Trio Alla Polacca". Póki co tylko samotne rekwizyty widać na dnie pustki: trzy ażurowe stojaki na kartki z nutami, mikrofony nisko nad sceną i trzy czarne zydle przywodzące na myśl daleki zydelek wodza afrykańskiego plemienia. Badania, których nie znam, lecz ufam sądom naukowców, wykazały, że krowy, świnie oraz w ogóle ssaki wszystkie, czyli także my - lubią muzykę, zwłaszcza klasyczną, głównie Wolfganga Amadeusza Mozarta. By dowieść tego niezbicie, naukowcy udali się do Afryki i w wiosce zapomnianego plemienia puszczali muzykę Chopinów oraz innych Beethovenów, doskonałymi frazami gromadząc przy głośnikach nagle uszczęśliwiony tłum z dzidami. Uszy tubylców znalazły się w siódmym niebie fantastycznego teatru dźwięków, lecz to było nic w porównaniu z zawrotną chwilą, w której zabrzmiał „Czarodziejski flet” Mozart. Oto sam wódz, z reguły skryty w swoim namiocie i swych szamańskich labiryntach – po pierwszych taktach uwertury wyszedł z namiotu, taszcząc wierny zydelek ciągłej zadumy, ustawił go przy najbliższym głośniku, usiadł, przykleił ucho do drżącej membrany, zamarł i zaczął jaśnieć. Jego ludowi dzidy z dłoni wypadły, bo przecież wódz opuszczał swą siedzibę i jaśniał tylko w chwilach naprawdę istotnych dla życia ludu oraz dla losów świata całego, w chwilach przełomowych, na przykład wtedy, gdy raz na trzy lata zbliżała się do wioski deszczowa chmura.

Punkt 19.00 trzej akordeoniści Motion Trio wyszli z kulis niczym z namiotu wodza. Wpierw Janusz Wojtarowicz, za nim Marcin Gałażyn, na końcu Paweł Baranek. Przez sekundę zdawało się, że oto maszeruje trzech grubasów, lekko odchylonych w tył, z dumą dźwigających swe czarne, lśniące brzuchy. Usiedli, każdy na swoim zydlu afrykańskiego wodza-szamana, i zaczęli grać. Zaczęli inscenizować swój wielki teatr dźwięków, seans na kanwie nut Fryderyka Chopina, Witolda Lutosławskiego, Henryka Mikołaja Góreckiego, Jana A.P. Kaczmarka, innych jeszcze, na czele z muzyką obecnego na widowni Jerzego Maksymiuka, który specjalnie dla trzech akordeonowych aktorów skomponował utwór „Gdy marzenia płoną”. I już w prologu grania wrócił kłopot źródła, stary nie aż tak jak świat, lecz z pewnością stary jak 28-letnie istnienie Motion Trio, kłopot powtarzający się za każdym razem, kiedy oni grają na żywo. Co było na początku? Wojtarowicz czy akordeon? Gałażyn czy akordeon? Baranek czy akordeon? Oni byli, lecz po to, by akordeony mogły zaistnieć w pełni? Czy akordeony, ale po to, by oni wiedzieli, po co są? Grali. Moneta wirowała w powietrzu wysoko nad sceną.

Ostatnie pytania można inaczej wysłowić. Grali, owszem, wybornie, jak zawsze. Lecz przecież, jak zawsze, nad akordeonami grały swój niebywały spektakl także ich twarze. Rzecz w tym, że związek między Wojtarowiczem, Gałażynem i Barankiem a ich instrumentami jest związkiem zgody tak daleko idącym, iż w sumie jeden diabeł wie, czy słuszne jest pytanie: kto na czym gra?, czy może jednak pytanie odwrotne: co na kim gra? Spójrzcie tylko: brwi Wojtarowicza nagle, jak u człowieka zdumionego, skaczą w górę, co rodzi impuls, który po prawej ręce grajka sunie do jego palca, w konsekwencji przyciskającego właściwy klawisz budzący właściwy dźwięk. To jest, jak się zdaje, zwykła kolej rzeczy, gdyż zazwyczaj to akordeonista gra na akordeonie. A co, jeśli sprawy odwrotnie się mają i skryty w akordeonie samodzielny i nieokiełznany demon muzyki wsysa właściwy klawisz, budząc brzmienie, a klawisz ciągnie za sobą przyklejony doń palec Wojtarowicza, wysyłając przez rękę Wojtarowicza impuls w górę, rozkaz dla brwi grajka, by aktorskim skokiem wzwyż odegrały na twarzy grajka małą scenkę zdumienia? Jeśli tak jest, jeśli to akordeony grają własne opowieści na twarzach Wojtarowicza, Gałażyna i Baranka – co wtedy? Nade wszystko: co wtedy sądzić o naszym słuchaniu, naszym patrzeniu, naszym rozumieniu bądź nierozumieniu muzyki Motion Trio, ich gry, ich seansów?

Gdy w połowie Preludiów Tanecznych Witolda Lutosławskiego zamknąłem oczy, teatr trzech twarzy nie zniknął, bo słyszałem teatr dźwięków. Tak jak dalej trwał teatr dźwięków, gdy po chwili zatkałem uszy i patrzyłem na niebywałą pantomimę trzech twarzy. Właściwie – czyich? Tutaj otwiera się biblioteka cała, przybywają przeróżne figury literackie, wchodzą w wyobraźnię stare fikcje, iluzje, baśnie. Baranek, grajek o obliczu z całej trójki najstateczniejszym, umiarkowanym, wręcz kamiennym - czy na tle wiecznie falujących twarzy kolegów oblicze jego nie jest godne „kamyka” Bustera Keatona w filmie Samuela Becketta zatytułowanym „Film”, lecz bez czarnej opaski na oku, jaką nosił Keaton? A Gałażyn? Przecież był to Kubuś Puchatek, na którego obliczu wciąż malowały się grymasy błogości z powodu nagle znalezionego miodku muzycznej frazy! No i Wojtarowicz, znakomicie błędny akordeonista…

W jednym z listów Bruno Schulz mówi o marzeniu napisania powieści z ludzkiej twarzy, z jej pogmatwanych linii i ruchów, z zastygłych na niej osadów czasu – o napisaniu powieści z twarzy całkiem tak, jak Motion Trio grało z nut Chopina, Lutosławskiego, Maksymiuka czy Wojciecha Kilara. Gdyby 20 lipca Schulz widział i słyszał ową grę tria, gdyby skupił się na Wojtarowiczu – nie miałby innego wyjścia. Na drugi dzień rano zasiadłby do układania „Don Kichota”. Nawet jeśli nie całości, to z pewnością tych licznych fragmentów, w których błędny rycerz - zwłaszcza jego nadludzko plastyczne oblicze - wpada w malowniczy szał, walcząc samotnie z wiatrakami i resztą potworności świata. Tak. Ale jako pierwszą niechybnie stworzyłby scenę masakry w przydrożnej gospodzie, kiedy to ów legendarny szlachcic-czytelnik - na którym wszystkie rycerskie bajki świata zagrały tak doskonale, iż święcie uwierzył w ich realność - już jako błędny rycerz dzielnie siecze mieczem biedne kukiełki wędrownego lalkowego teatrzyku mistrza Piotra, ponieważ dla szlachcica-czytelnika przemienionego w literacką postać nie są to już kukiełki, lecz prawdziwi Maurowie, prawdziwie potworni i bezlitośni niewierni, rzeczywiście ścigający piękną Melisendrę, niewinną i pobożną chrześcijankę, choć dla innych ludzi w przydrożnej gospodzie jest to tylko kawałek szmatki na kawałku drewna.

Słowem, teatrzyk mistrza Piotra, ale tak jakby życie, albo życie, lecz tak jakby iluzja sceniczna. Na ogromnej scenie Nowohuckiego Centrum Kultury, w sobotę 20 lipca – w sumie podobnie. Recitale Motion Trio bowiem to zawsze było i jest coś więcej niż tylko recital. Może jednak lepiej nie wartościować, nie mówić: "coś więcej"? To było i jest coś innego, coś zupełnie obok dobrodusznej, tak spranej, że nic już nie znaczącej, lecz jakże miło bezpiecznej formuły "recital", "koncert", "występ".

Trzej akordeoniści są osobni. Grają coś innego niż grają. Po czym znikają w kulisach. Chwilę wcześniej widać jak dumnie dźwigają akordeony, człapiąc gęsiego. Nie odwrotnie? Może to akordeony taszczą ich po seansie na plecach do garderoby? Nie wiadomo. Wirująca w powietrzu moneta nie spada.


Paweł Głowacki