Sygnały

Ostatnia aktualizacja: 15.09.2024 16:03
Tylko on dostrzega, że grudy mają regularny kształt ksiąg. Jest ich mrowie. Te z tomu Kelly’ego, także inne utracone. Przybyły wszystkie, które nie przybyły. Bije trzecia w nocy. Może zaczynać. Jego wykład jest bardzo stary i krótki. Ledwie 9 słów. Czekać. Nikt nie przyjdzie. Czekać. Nie będzie sygnału. Czekać.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: Shutterstock/BrAt82

- Jeszcze jej nie znalazłem. Ale jeżeli nie dziś, to jutro.

Tak mijały lata. Bibliotekarz już dawno rozstał się z tym światem, jego następca poszedł w jego ślady, a książka się nie znalazła.

Jaka szkoda.


Szmuel Josef Agnon „Zaginiona książka”

 

 

     Gdyby żył, 4 września tego roku Jerzy Ficowski świętowałby setne urodziny. Wyjątkowy dzień to byłby, owszem. Niepowtarzalny. Inny niż inne, bo ileż razy, Panie święty, ileż razy można sobie rzec „mozolę się tutaj już wiek cały!”? Tak, inny niż inne byłby to dzień, lecz w ostatecznym rachunku przecież – bardzo podobny do wczorajszego. Do wielu tysięcy dni przeszłych. Nawet najwytworniejszy tort oraz sędziwa pieśń jubileuszowa, na baczność, z kieliszkami w dłoniach, nad płonącymi świeczkami chóralnie skandowana w odwiecznym rytmie, lecz z kluczowym słowem zastąpionym przez słowo „dwieście” - nawet taka towarzyska inscenizacja nie zmieniłaby odwiecznego rytuału o zmierzchu. Ostatni gość by się pożegnał, kłaniając się nisko jak wszyscy, gosposia, znosząc do kuchni naczynia, rzekłaby „dobranoc, panie Jerzy”, a on zgasiłby światło w salonie i ruszył do gabinetu, aby robić to, co zawsze. Czekać. Czekać. Czekać. W wielkim niby łódź fotelu, ze świeżo nabitą fajką w palcach, przy stoliku z ebonitowym telefonem i lampką w kształcie uschniętego drzewka. Czekać. Czekać. Czekać. Bo a nuż, właśnie dziś, może już teraz, lub za godzinę, albo w środku nocy, któż to wie?, nikt nie wie… Czekać, a na początku czekania szeptać: „To co, idziemy?... Chodźmy… Nie ruszają się…”. Tak, usiadłby, zamarłby w rzeźbę, jak dwaj kloszardzi pod suchym drzewem na scenie, i szepcąc pocieszyłby się tym Samuela Becketta epilogiem dwuaktowej opowieści o czekaniu z góry przegranym, lecz upartym, wiernym, bo cóż lepszego pozostało do zrobienia? Po czym, skulony w żółtawym świetle lampki, zapaliłby fajkę. I byłby to, jak od wielu tysięcy dni, jedyny jego ruch aż do świtu.

     Skoro 4 września roku 2024, gdyby żył, byłoby o zmierzchu właśnie tak, a tak by było na pewno, to może darować sobie nużącą końcówkę trybu przypuszczający, może zawiesić zdroworozsądkową partykułę „gdyby”? Skoro włosy i paznokcie rosną nam dalej, wzgardliwie zobojętniałe na ostateczny koniec długiego mozołu, to być może, na kanwie tajemnej siły bezwładności, także coś innego podobnie trwa jeszcze przez czas jakiś? I tak, jakby kreska między życiem a brakiem życia nie miała znaczenia - gest się powtarza na drugim brzegu, snuje się marzenie choć marzący nic już o tym nie wie, upór nie gaśnie, wierność wciąż trwa? Jest zatem 4 września roku 2024 i o zmierzchu Jerzy Ficowski czeka jak zawsze. Łupina fotela, ciepły cybuch, żółtawy obłok, ebonit niby mak. Znów czeka na zaginionego „Mesjasza” Brunona Schulza, na sygnał o nim. Nasłuchuje. Ile już razy nie usłyszał dzwonka wewnątrz ebonitu, gdyż dzwonek się nie zbudził? Bawi go wielka liczba niewybrzmiałych sygnałów. Telefon milczał przez długie lata… bo nagle umarł ktoś, kto coś wiedział… a później umarł inny, który miał kontakty… i nie odezwał się więcej ten, co napisał list pełen nadziei… i nie zapukał ów, który mógł pomóc, wyjaśnić, może nawet zaprowadzić do celu. Telefon milczał. Telefon milczy. Czy to nie zabawne – myśli Ficowski – że drugi artysta, któremu poświęciłem życie i księgę, Witold Wojtkiewicz, też był naznaczony znikaniem?

     Rzeczywiście. Czeka na sygnały i przegląda w pamięci obrazy i rysunki Wojtkiewicza. Owadziokształtne ludziki albo człekokształtne owady, koniki bujane i na kółkach, trochę przywodzące na myśl dorożkarskie konie w Schulza niezliczonych portretach dorożek sunących przez Drohobycz, biedne lalki, jakieś pacynki, jakieś skrzaty, jakieś małe zjawy ze snów dziecięcych, chyba też duchy zmarłych, widma, tak, one, choć raczej należałoby rzec, iż wszystko, co się w obrazach Wojtkiewicza zjawia jest niczym widmo. Ludzie-widma, zabawki-widma, sprzęty-widma, domy-widma, łąki-widma, rzeki-widma, nawet kolory, zwłaszcza kolory, z których każdy zdaje się być bliski obrócenia się w popiół. W trakcie powstania warszawskiego - jak wiele podobnych figur Wojtkiewicza rzeczywiście było dymem przez kilka ostatnich chwil istnienia? I jak wiele słów jego listów, szkiców, felietonów przepadło? A dziennik, pisany przez całe, fatalnie krótkie życie, co w gruncie rzeczy było czymś na podobieństwo istnienia widma, które przez pomyłkę błąkało się po naszej stronie czasu? To też bawi Ficowskiego, czekającego na sygnały. „Mesjasz” Schulza bowiem przepadł w niezgłębionych ciemnościach, a dziennik Wojtkiewicza matka włożyła do trumny Wojtkiewicza. Te dwa losy przypominają Ficowskiemu los zużytych ksiąg żydowskich. Wpierw, by odpoczęły przed ostatnią drogą i pogodziły się z samotnością, składowano je na strychach największych bożnic. Gdy słowa już się pogodziły, grzebano księgi w glinianych urnach między grobami. Początkowo – w kwaterach przeznaczonych dla najświątobliwszych cadyków. Później ktoś się zlitował i nakazał chować stare tomy blisko samotności porównywalnej z samotnością starych tomów – wśród dzieci, które przyszły na świat martwe. Wraca do Ficowskiego pytanie, lecz teraz jest szersze. Jak wiele ksiąg-widm błąka się po tamtej stronie czasu?

     Powraca do wyobraźni Ficowskiego dzieło Stuarta Kelly’ego, opasły tom, opasły leksykon, którego tytułu nie trzeba wyjaśniać: „Księga ksiąg utraconych”. Utraconych, gdyż zaginionych, nieukończonych bądź zaniechanych, jeszcze zanim pierwsze słowo ujrzało światło. Lekko i z grubsza licząc – w tomie Kelly’ego sto jest uwiecznionych widm właśnie takich, wśród nich „Mesjasz”. Rzecz jasna, owa setka – to jedynie tyci okruch nieogarnionej całości. Nieogarnionej, gdyż widm wciąż przybywa, tak jakby się mnożyły dwa fantastyczne portrety, namalowane przez Vincenta van Gogha - jeden jego własny, drugi Paula Gauguina – portrety, z których każdy ukazuje krzesło, puste krzesło. Albo lepiej – widm ksiąg nigdy nie przeczytanych przybywa niczym krzeseł w sztuce Eugene’a Ionesco.

4 września roku 2024 Ficowski jest tylko trochę bardziej sędziwy niż jeden z bohaterów „Krzeseł”. Wierny przegranej, nie wierzący w cud – czeka na sygnały i czuje się jak 95. letni Stary w sztuce Ionesco, jak Stary, który wraz z 94. letnią Starą sprosił do ogromnej komnaty wielu szacownych zmarłych na odczyt zawierający odpowiedź na pytanie o sens świata. I przybywają! Wciąż rozlega się pukanie w drzwi, gospodarze wciąż otwierają je, kłaniają się i witają gości, wciąż donosząc nowe krzesła. Witają i rozsadzają – nic, zupełną przezroczystość, grudy powietrza, nieobecność, brak. Po pewnym czasie pełna jest widownia ułożona z krzeseł, co do końca puste będą zupełnie. Można zaczynać wykład o istocie świata! Myślę, że z okazji setnych urodzin przybywają do Ficowskiego nocą w gości grudy powietrza.

Tylko on dostrzega, że grudy mają regularny kształt ksiąg. Jest ich mrowie. Te z tomu Kelly’ego, także inne utracone. Przybyły wszystkie, które nie przybyły. Bije trzecia w nocy. Może zaczynać. Jego wykład jest bardzo stary i krótki. Ledwie 9 słów. Czekać. Nikt nie przyjdzie. Czekać. Nie będzie sygnału. Czekać.

Paweł Głowacki

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton