>>Posłuchaj premierowego słuchowiska "Andy" nagrodzonego na Prix Europa!<<
Jego oddech, nic więcej na początek. Słychać go wyraźnie, od niego zaczyna się seans. Oddech paniczny lub spokojny, oddech realny, tu i teraz, kiedy go słyszę, ale też nie ma pewności, czy nie jest to oddech stary, niegdysiejszy, zapamiętany - nie ma pewności, czy nie jest to dźwięk pamięci Andy’ego. I tak jest z każdym kolejnym dźwiękiem – wciąż ta sama niepewność. Wahanie aż do ostatnich taktów, co się zlepiają w ciemny mruk tych dwóch bezradnych fraz starej opowieści o kolejowej podróży z widmami pomiędzy stacją Moskwa a stacją Pietuszki. „Żaden ludzki język nie wypowie tego, co było potem, między restauracją i sklepem, oraz sklepem i pociągiem. Ja też nie będę próbował”.
Oddech Andy’ego. A dalej - jęk otwieranych i zamykanych drzwi, suchy klekot klawiszy komputerowej klawiatury, głos marudzącej za drzwiami matki, że obiad na stole, i Andy’ego zwierzęcy wrzask na matkę, trzask zapalniczki, chrzęst spalanego tytoniu, czyjeś głosy, łupiny jakichś rozmów, pisk komórkowego telefonu, nuty w oddali, płaska intonacja telewizora w drugim pokoju, znów oddech paniczny lub spokojny, znów marudzenie, jęk, klekot, trzask, chrzęst, znów brzmienie kobiety, i mężczyzny jednego, i mężczyzny drugiego, znów telewizor, znów nuty, znów wrzask Andy’ego, jakaś kakofonia kawiarniana, jakieś nieogarnione buczenie stacji kolejowej, gdzie się wszystko z wszystkim miesza, a później znów to samo, ale nie do końca tak samo, po czym raz jeszcze, i jeszcze, i jeszcze, a ty nie wiesz, co słyszysz w istocie, słuchając tej potwornej wieży Babel. No, co? Czas teraźniejszy - czy przeszły, dawno dokonany, który nie chce opuścić czyjejś nieludzko cierpliwej pamięci? Łowisz przeciętnym uchem brzmienia świata tu i teraz - czy kolosalną symfonię biednej głowy Andy’ego?
Biedny Andy. Samotny. Andy bezradny, któremu nie można już pomóc, chyba że ktoś odważy się drutem do szydełkowania lub cienkim śrubokrętem przekłuć jego Trąbki Eustachiusza – może wtedy by tak nie cierpiał i pożył jak my wszyscy, cóż począć - płasko i głucho, tak jest, lecz przecież dłużej, normalnie, do wiadomego końca bez wiadomej daty. Ale kto się odważy? Bóg dał mu sowi słuch – i to go zgubiło. Andy – radiowiec, fantastyczny żongler dźwięków, bohater słuchowiska Krzysztofa Czeczota „Andy” – zdaje się słyszeć wszystko, także brzmienia, może zwłaszcza brzmienia, których nikt nie słyszy. Już samo to byłoby nie do zniesienia, lecz na tym nie kończy się dowcip Boga. Andy słyszy, czego nikt nie słyszy i nic, co usłyszane, nie opuszcza go już, na zawsze zostaje wewnątrz biednej, kruchej czaszki, jest nie do zatarcia, nie do zagłuszenia, nie do zapomnienia, i z każdą sekundą – coraz więcej tego. Andy Czeczota jest niczym inne, przez kogoś innego napisane widmo, jak inna ofiara nieludzko doskonałych zmysłów i pamięci. Jest jak Ireneo Funes.
Temu, który go wymyślił, Funes opowiada o deszczowym wieczorze, kiedy powalił go koń – i że właśnie wtedy zaczął się jego koszmar pamięci doskonałej. Kiedy zaczął się koszmar Andy’ego? Funes mówi, że przed wypadkiem, przez całe dziewiętnaście lat od urodzenia był taki jak wszyscy: ślepy, głuchy, gapiowaty, zapominalski – patrzył nie widząc, słuchał nie słysząc i wypadało z głowy wszystko, prawie wszystko, co napotkał. A teraz – nie ma już normalności. Od deszczowego wieczoru, kiedy powalił go koń – zaczęła się potworna wyjątkowość. Pamięta gałązki, co do jednej, żyłki liści, zadrapania na okładkach czytanych książek, rysunek spienionych fal, „kształty południowych chmur o świcie dnia trzydziestego kwietnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego drugiego roku”, a także „wiele twarzy nieboszczyka podczas długiego czuwania”. Co zobaczone – nigdy go nie opuszcza. Mówi: „Moja pamięć, panie Borges, jest jak ogromny śmietnik”. Borges, który go wymyślił, wyzna: „Postrzegał narastanie śmierci, wilgoć. Był samotnym i trzeźwym widzem wielokształtnego, migawkowego i nieznośnie precyzyjnego świata”.
Dla uszu Andy’ego świat jest identycznie wielokształtną, migawkową i precyzyjną górą dźwięków. Wymyślony przez Czeczota Andy słyszy wszystko, co tu i teraz, a także wciąż słyszy to, co dawno temu dla innych zamilkło na amen. Jednym z jego najwspanialszych rozmówców w tym Czeczota czterdziestopięciominutowym seansie jest głos Romana Wilhelmiego, ciemny mruk, który się układa w strzępy nagranego przez Wilhelmiego w 1969 roku słuchowiska „Moskwa-Pietuszki”, wg poematu Wienedikta Jerofiejewa. A ty do końca nie wiesz, czy mruk ten zaklęty jest na twardym dysku komputera Andy’ego, czy w Andy’ego trzeszczącej od nadmiaru brzmień głowie biednej. Na dobrą sprawę – czy to ważne? Nie, a nawet więcej.
To dobrze, że nie wiesz, z brzmień z jakiego świata wyłuskanych zbudowany jest „Andy” Czeczota, sednem tej opowieści jest bowiem koszmar doskonałej pamięci. Opowieść? To, rzecz jasna, fatalne w tym miejscu słowo. Ono każe myśleć o fabule jakiejś wyraźnej, o prologu, rozwinięciu, punkcie kulminacyjnym, uspokojeniu oraz epilogu. Pozwala ufnie czekać na interesujące zmiany akcji, na pełnokrwistych bohaterów, może na miłość, szczęśliwą lub fatalną, albo na trupa nagłego i poszukiwanie mordercy, bądź na coś podobnie klarownego, pouczającego, z jasną, najlepiej humanitarną tezą w finale. U Czeczota – żadnych szans na ziszczenie się takich naiwności. „Andy” to nie jest opowieść klasyczna, to jest rozciągnięta w czasie, bez ustanku migocząca epifania dźwięków, zagłuszających się, nicujących wzajem, zapętlających się, powracających jak echo, jak refren, jak memento, przestroga, przekleństwo lub ocalenie. To jest kula oddechów, trzasków, szeptów, westchnień, krzyków, słów, cisz i całej, nieogarnionej reszty, kula skonstruowana z niepojętą dla współczesnego teatru naszego precyzją. Owszem, da się w tym ogromie dosłyszeć kobietę, uczucie Andy’ego do kobiety, da się też dosłyszeć jakiś „przekręt”, klasyczny dla aktorsko-reżyserskich środowisk „numer”, co go ktoś chce rękami Andy’ego nie lubianej aktorce wykręcić, ale są to jedynie cienie fabuł, cienie nagle pierzchające, które nigdy nie nabiorą spójnego ciała. Nie mogą. Bohaterem doskonałego, krystalicznie czystego seansu Czeczota jest tyleż człowiek, co brzmienia, widma dźwiękowe, które się życiu tego samotnego szaraka, co go Bóg pokarał doskonałością słuchu i pamięci, nie pozwalają ułożyć w żaden, choćby tylko mniej więcej ludzki wzór.
Biedny Andy! Ratować go? Chciałoby się, lecz – nie da się. I nie tylko dlatego, że nikt się raczej nie odważy przedziurawić cienkim śrubokrętem jego boskich Trąbek Eustachiusza. Nie da się - z litości. Chyba. Z tej fatalnej litości przeciętnych, którzy zawsze najwyżej cenią życie, nawet gdy jest to życie zupełnie nie do życia. Więc nie szukasz śrubokręta. Słuchasz. Do końca seansu, kiedy to wybrzmi strzał być może oznaczający kulę przeznaczoną dla Andy’ego, słuchasz bezlitosnej symfonii jego głowy. Słuchasz grzecznie, bo jak w radiowej sztuce „Popioły” rzekł Samuel Beckett, i jak – któż zapewni, że nie jest tak? – Andy wciąż od nowa niemo prosi swą buczącą głowę: „No, dalej, dalej! Nie przerywaj! Każda sylaba to zyskana sekunda!”.
Paweł Głowacki