Jak miała na imię? Gdy zobaczył ją tamtego dnia, o którym grubo później, w notatkach do seansu "Dziś są moje urodziny", napisze: "W sobotę, jakąś tam", gdy stanął przy niej, siedzącej na ostatnim stopniu schodów, tuż przy dnie piwnicy, z rękami splecionymi na podkurczonych nogach, z brodą na kolanach – ile lat było już za nią? Nie wiadomo. Ani skąd przyszła, ani dokąd poszła, kiedy po rozległych minutach nieruchomej bezradności naprzeciw szkieletu konia marszałka, maszyny do rodzenia i kołyski niczym trumna niemowlęcia – wstała i ruszyła niespiesznie w górę po schodach. A później – w prawo, przez szarą sień z wrotami jak ołowiana kra. Kanonicza wreszcie. Zmierzch? Może. Listopadowy? Lipcowy? Może listopadowy, może, bo nie ma skąd czerpać jasności. Skręciła, tak. W lewo czy w prawo? To też jest mrok. Nic o niej nie wiadomo, poza tym, że była – niby Fatalista i jego Pan w pierwszym akapicie arcydzieła Diderota. Więc – była. To, jeśli ufać cudzej pamięci, jest pewne. To zostało. I jeszcze pamiętliwe słowa Tadeusza Kantora, spowiedź z tamtego spotkania na krawędzi piwnic Cricoteki, tuż przy ciężkich widmach z jego teatralnych seansów. Że "było to w sobotę, jakąś tam". Że "ciemno, zimno, jakaś ostatnia żarówka". Że "na progu siedziała dziewczyna, biedna, szara od biedy, skulona". Że "była samym smutkiem" i płakała, i mówiła. Z brodą wspartą na kolanach patrzyła na szkielet konia marszałka, na maszynę do rodzenia, na kołyskę jak trumienka, na całą zamarłą resztę niepojętych stworów z blachy, drewna, szmat – i nie wiadomo, czy dla siebie, czy dla Kantora, wciąż od początku deklamowała to samo zdanie, refren, za sprawą którego nie było lżej. Słyszał, wyraźnie słyszał taką bezradność: "Dlaczego to wszystko takie smutne...". Słyszał to, a później, grubo później wyznał: "Jakby czekała na odpowiedź...". I dodał: "To był płacz nad czymś bardzo ważnym". I ułożył zdania ostatnie: "Staję tutaj przed wami i nie mam wam nic do pokazania, tylko tę dziewczynę, ...której nie ma i która wam nie powie już nic o swoim płaczu, ja sam nic o nim nie wiem... Nie należy pytać, dlaczego się płacze...". To wszystko. A dalej już tylko "Dziś są moje urodziny" – ostatnia opowieść Kantora, sens niedokończony, finalny rytuał z Kantora nagłą realną śmiercią w roli głównej, na kilka dni przed postawieniem ostatniej scenicznej kropki.
Tak, tamto bezradne oczekiwanie dziewczyny, co była samym smutkiem. Kantor uczył, że sztuka nie jest obrazem rzeczywistości – ona jest odpowiedzią na rzeczywistość. Doskonałe zdanie. O sednie teatru nikt nie powiedział bardziej bezlitosnego. "Staję tutaj przed wami i nie mam wam nic do pokazania, tylko tę dziewczynę, ...której nie ma i która wam nie powie już nic o swoim płaczu". Pocieszam się cichym przypuszczeniem, że ostatni seans Kantora to odpowiedź na tamto skulone, szare od biedy czekanie na odpowiedź. Tak jak "Wielopole, Wielopole" jest odpowiedzią na uparty chrobot pamięci, a "Umarła klasa" – odpowiedzią na nieruchomą nędzę tablicy, starych ławek i krzeseł, co ją zobaczył przez pył na szybie wiejskiej, zamkniętej w wakacje szkoły powszechnej. Więc – dziewczyna pytająca o smutek w sobotę, jakąś tam. I jeszcze drugi początek, drugi okruch, na który Kantor chciał odpowiedzieć – zdjęcie stare, aż z 1912, właściwie fotografie dwie: portret niegdysiejszej szczęśliwości i portret grobu z roku 1976, początek i koniec. W słowach Kantora te zamarłe krajobrazy nicują się nieubłaganie, bez przecinków, są jak monotonia czasu albo litania na odejście rzeczy i ciał. "Helena Kantor urodziła się w 1889 umarła w 1960 przy stole ojciec i matka ojciec podaje kieliszek matka stoi zwrócona do ojca ręka matki dotyka tacki w kształcie liścia umarła w 1960 leży w kwaterze XIX pod numerem 49 stół zasłany białym obrusem z frędzlami na stole srebrna zastawa grób usypany z ziemi z tyłu piec kaflowy w doniczkach liście w kształcie serca na ziemi zeschnięte liście z ziemi wyrastają kępki trawy obok głowy ojca lampa z ozdobną umbrelą głowa osadzona sztywno w kauczukowym kołnierzyku w ziemi osadzony jest żelazny krzyż z tabliczką". Chyba dobrze pamiętam: prostokąt niegdysiejszej szczęśliwości stał w "Dziś są moje urodziny" na stoliku, blisko już pustego po Kantorze krzesła. Na jaką odpowiedź czekali ci, którzy od czerwca zeszłego roku przyglądali się znieruchomiałym na prostokącie ludziom i tacce w kształcie liścia, siedząc naprzeciw ekranu zawieszonego w piwnicach Cricoteki, gdzie aż do grudnia niejeden raz wyświetlono ostatnią opowieść Kantora? O co każdy z nich pytał siebie, patrząc na godzinny taniec reszty ciężkich Kantorowych widm? Właśnie tak – uporczywym przypominaniem finalnego seansu Kantora – Cricoteka odpowiedziała na to, co nieuchronne. Na własny koniec przy Kanoniczej 5. Na "koniec" wrót jak kra z ołowiu, "koniec" sieni, "koniec" dwóch sal parteru, "koniec" piwnic. Niebawem trzeba się będzie wyprowadzić, przenieść do siedziby nowej, dalekiej, na drugi brzeg Wisły, do gmachu z widokiem na szarą, znużoną wodę. Żegnają się zatem powoli z czasem przeszłym, dokonanym, i na do widzenia cztery razy powtórzyli "Dziś są moje urodziny". W czerwcu dali zapis seansu z Paryża w 1991. W lipcu – zapis z Wenecji w 1991. W sierpniu – sens krakowski z 1991. W grudniu – powrót do początku, do seansu paryskiego. A pomiędzy czerwcem i grudniem – wyświetlili siedem fragmentów prób, siedem portretów człowieka, który do końca szukał scenicznej odpowiedzi na dziewczynę skuloną w piwnicach przy Kanoniczej 5 i na dwie nicujące się fotografie. Razem – jedenaście. Jedenaście spokojnych pożegnań. Tu, w piwnicy, daleko od głównych traktów, na zapleczu oficjalnych polskich wydarzeń teatralnych, za plecami stu scenicznych rewolucji, co jakoś nie mogą się skończyć, na dnie premier, analiz, a także dysput o społeczno-politycznej funkcji świątyń Melpomeny, albo i o funkcjach innych, porównywalnie jałowych, bo z istoty doraźnych, gazetowych, wiecowych – spokojni ludzie z Cricoteki jedenaście razy przypomnieli, że teatr jest szukaniem odpowiedzi na własne zdumienie nieodwołalnie kruszejącymi rzeczami, czasem, znikaniem, bezradnością, nieustającym chrobotem pamięci. Albo kośćmi konia marszałka, maszyną do rodzenia i mogilną kołyską. Albo fotografią, na której kobieta dotyka palcem tacki w kształcie liścia, i resztą widm, co przed pustym krzesłem Kantora zatańczyły w "Dziś są moje urodziny" na scenach 22 miast świata całego.
Fotografia z 1912. Stolik i krzesło. Ogromne ramy obrazów bez płócien. List do Marii Jaremy. Koślawa suka milicyjna. List Wsiewołoda Meyerholda do Wiaczesława Mołotowa. Szaty Infantki Velázqueza. Szare szmaty. Pałąk z dyndającymi wiadrami. Kostiumy Matki, wuja Stasia, roznosiciela gazet, nosiwody, ojca, Jonasza Sterna. I czarny garnitur, szal i kapelusz Autoportretu, tego cienia Kantora, który po dniu śmierci Kantora nie miał już po kim małpować na scenie gestów. I jeszcze sto innych rzeczy po opowieści niedokończonej i już nie do powtórzenia. I jeszcze tysiąc pięknych łupin po wszystkich innych seansach Kantora. Tak, trudno, darmo, trzeba to będzie spakować, trzeba to będzie na ciężarówki załadować albo na plecy narzucić, trzeba to będzie przetaszczyć na drugi brzeg. Dla innych, tych samych pytań. Dla czekania na inne, te same odpowiedzi.
***
Paweł Głowacki . Recenzent teatralny z Krakowa? Teatralny krytyk? Od zawsze prosi, by go tak nie nazywać, gdyż od dziecka nie potrafi w pisaniu sprostać wymogom słownikowego hasła "recenzja". Więc – kto on? Co pisze? Blisko mu do felietonu, ale chyba najbliżej do bycia opowiadaczem, dla którego opowiastek teatr jest tylko, lub aż, punktem wyjścia, i który często powtarza sobie tę oto starą Josifa Brodskiego myśl o istocie pisania o sztuce: "Nie rozcina sie ptaka, żeby odnaleźć źródło jego śpiewu. Jeśli już koniecznie trzeba coś rozciąć, to własne ucho".
Powyższym tekstem Paweł Głowacki rozpoczyna swój cykl cotygodniowych felietonów "Odpowiedzi" na stronie radiowej Dwójki.