Paradoksalnie nowocześni dyrygenci, wywyższeni na podium „absolutni władcy” muzycznej kreacji pojawiają się w momencie, kiedy Europa zaczęła głośno dopominać się o demokrację i równouprawnienie wszystkich stanów. Komplikacja muzycznej materii, rozbudowa aparatu wykonawczego i złożoność sztuki wykonawczej w XIX stuleciu szła w odwrotnym kierunku niż wolnościowe aspiracje niższych klas społecznych. Aby wielki, symfoniczny organizm odpowiednio „zgrać” i skoordynować”, niezbędna stała się funkcja wysoce wyspecjalizowanego kapelmistrza.
Podobno jeszcze Robert Schumann uważał, że orkiestra – na zasadzie republikańskiej równości – powinna grać sama, nie tyranizowana przez nikogo. Jak podkreśla jednak Jerzy Waldorff w swej popularyzatorskiej, ale barwnej monografii Diabły i anioły – „publiczność jednak opowiedziała się za «dyktaturą batuty», związaną swymi początkami z osobą Hansa von Bülowa, pierwszego w historii muzyki dyrygenta w nowoczesnym tego słowa znaczeniu, to jest takiego, który nie komponował i nie prowadził dzieł własnych, lecz całkowicie i zawodowo poświęcił się prowadzeniu muzyki pisanej przez innych.”
Bülow, ów „pierwszy nowoczesny dyrygent”, który dla okazania szacunku Beethovenowi prowadził jego symfonie w białych skórzanych rękawiczkach, zwykł był mawiać: „nie ma dobrych orkiestr, są tylko dobrzy dyrygenci”. Na próby przynosił orkiestrze przemyślany i naszpikowany wskazówkami wykonawczymi materiał (smyczkowanie dla kwintetu, wskazania miejsc oddechów w partiach instrumentów dętych), a muzyków trenował niemalże do nieprzytomności, czyli do osiągnięcia absolutnej perfekcji. On też wprowadził zwyczaj wstępnego, analitycznego omawiania wykonywanych utworów, zanim zaczęto odczytywać pierwsze dźwięki. Kontrolował wszystko i wszystkich.
Próby legendarnego Arturo Toscaniniego, jak to barwnie scharakteryzował Waldorff – „były straszne! Na salę mieli wstęp jedynie bardzo nieliczni wybrani, a i to pod z góry postawionym warunkiem, że będą się zachowywali skryciej od myszy. Jeśli ktoś śmiał niebacznie odezwać się lub choćby tylko kichnąć, bywał natychmiast wygnany przez dyrygenta z wielkim krzykiem. Orkiestra bała się go panicznie! […] W chwili gdy ukazywał się, musiała panować martwa cisza. Instrumenty należało stroić wcześniej, a doskonale. Niedostrojenie mogło spowodować natychmiastowe wyrzucenie muzyka z estrady. Zdarzało się i tak, że Toscanini w przystępie wściekłości bił instrumentalistów po głowach albo łamał w pasji wątły kijek, jeśli zaś batuta okazywała się zbyt giętka, żeby ją złamać, pasjonat wyrywał z kieszeni własny zegarek, rzucał go na podłogę i rozdeptywał w kawałki. Do pewnego muzyka krzyknął raz: «ty szewcze, świnio, morderco!» Leo Slezak usłyszał był któregoś ranka, że jest «nie tenorem, lecz bydlakiem»”.
Czy dzisiaj, w świecie równouprawnienia, demokracji, kontroli czasu pracy, przestrzegania zapisów kodeksowych i liczenia się ze związkami zawodowymi dawny etos dyrygenta-„władcy absolutnego” jeszcze istnieje? Na co mogą pozwolić sobie, a czego pod groźbą prokuratorskich zarzutów wystrzegać współcześni dyrygenci? Czy oglądanie się na higienę pracy nie odbija się czasem na poziomie i artystycznych efektach? Próby mają przecież swój ściśle określony reżim, a tempo życia powoduje, że na przygotowanie nawet najbardziej skomplikowanych utworów zwykle jest nie więcej, niż kilka dni.
Jest jeszcze jeden ważny aspekt: niektóre XX-wieczne utwory muzyczne zdają się w ogóle kwestionować rolę dyrygenta. Andrzej Panufnik swoje Concerto festivo napisane na jubileusz London Symphony Orchestra zaopatrzył w taki system oznaczeń, aby prawykonanie mogło odbyć się bez udziału dyrygenta. Witold Lutosławski uważał zaś, że rola dyrygenta w jego II Symfonii, na szeroką skalę wykorzystującej technikę aleatoryzmu kontrolowanego – jest po prostu zbędna.
Może więc ewolucja muzyki nowej spowoduje, że „muzyczny władca absolutny” okaże się przeżytkiem?
Marcin Majchrowski i Piotr Matwiejczuk
19 maja (poniedziałek), godz. 19.30-21.30
mc/jp