Widziałem spektakl, którego nie ma. Na przykład – schody w tym czymś. Tak, widziałem schody nie wciągnięte do żadnej gry, żadnej iluzji, żadnej opowieści, po prostu – schody jako takie. Były akurat te – kamienne stopnie w Narodowym Starym Teatrze – lecz gdyby inne były, gdyby to były schody w wieżowcu na osiedlu Podwawelskim albo stopnie wiodące w czeluść szaletów publicznych pod Pocztą Główną w Krakowie – na to samo by wyszło. Na trupią obojętność rzeczy wobec seansu, którego podobno są częścią. Identycznie z dywanem skrywającym stopnie, z portretem Heleny Modrzejewskiej na półpiętrze, z foyer całym, z fortepianem dwa kroki od toalet, z ogromną kamienną głową Konrada Swinarskiego na dwumetrowym postumencie i ze światłem, które, jak to z każdą żarówką na świecie rzecz się ma, włączył ktoś tylko po to, żeby ciemno nie było. No i nie było. Widziałem więc, dobrze widziałem.
Widziałem te wymienione i sto innych, większych lub mniejszych rzeczy spektaklu, którego nie ma. A każda była sama w sobie, nie w opowieści, i każda do każdej odwrócona plecami. Żadnych subtelnych kładek między nimi, cienia dyskretnych przejść, żadnych nitek, co by ten plankton obcych sobie kształtów, barw, dźwięków i gestów wiązały w całość spójną, stateczną. Nic, tylko bezład. Miał on jakiś tytuł? W jednej z fantastycznych bajek Lewisa Carrolla Król pyta Alicję: „Kogo widzisz na drodze?” Alicja odpowiada: „Nikogo”. Król jest zirytowany, porażony, upokorzony, kiedy krzyczy: „Jakżebym chciał mieć takie oczy! Potrafić widzieć nikogo, i to na taką odległość! Ja co najwyżej potrafię widzieć prawdziwych ludzi w takim świetle!”. Byłem w Starym Teatrze na spektaklu „Geniusz w golfie”. Jestem Alicją. Nic w tym zabawnego nie ma. Ani też wyjątkowego, niepowtarzalnego. Jestem Alicją i to nie jest wyznanie odkrywcze. Zwyczajnie, po prostu – żeby dziś o Starym i nie tylko o Starym pisać, trzeba być Alicją. Bo gdy jest się Królem – widzi się jedynie prawdziwych, normalnych ludzi. A to za mało, stanowczo za mało.
Nie mam, rzecz jasna, pretensji do schodów, że są, jakie są. Nic nie mam ani do dywanu na stopniach, ani do portretu, ani do kamiennej głowy, ani do fortepianu, ani do żarówek. Ze spokojem ducha przyjmuję papuzie kostiumy na ciałach skądinąd fajnych ludzi –czerwień (Małgorzata Zawadzka, Piotr Wawer jr.), niebieskość (Beata Paluch, Paweł Kruszelnicki), żółć (Marta Nieradkiewicz, Szymon Czacki), biel (Krzysztof Kaliski) - którzy z cichą godnością udają aktorów oraz to, że grają. Nie kłuje mnie chwila, w której ktoś z nich parodiuje specyficzne „r” Swinarskiego, bądź kiedy ktoś inny zasłania jego kamienne oczy przeciwsłonecznymi okularami. Budowlane rusztowania na Sali Modrzejewskiej, dokąd przenosi się cały bajzel braku opowieści, te żelazne żerdzie, na których w finale znieruchomieją w cudacznych pozach udający aktorów skądinąd fajni ludzie. Ruch skądinąd fajnych ludzi – pomieszanie karkołomnej gimnastyki z godnym szeregowców czołganiem się, się podturliwaniem do okopów wroga. Ich recytacja w raczej nieludzkich intonacjach, albowiem stara zasada złego teatru – im dziwaczniej, tym mądrzej - nieusuwalna jest, zwłaszcza gdy przychodzi klepać jak mantrę perły typu: „Podobno była tu wspólnota”, albo „Konradzie, nastrój nas”. Ich miny głębokie, gdyż zdziwaczałe. I generalna awangardowość, co ma walor aktorskiej awangardowości gimnazjalno-studenckiej. Zapomniałem o czymś? Nawet jeśli - zapomnienie nie zmienia sedna. Ten plankton różności scenicznych sam w sobie nie jest problemem, ani że to plankton od Sasa do Lasa. Ba! Przecież nawet dziecinnie głupawe wycieczki w stronę Tadeusza Kantora - ni ziębią, ni grzeją. Słowem, nie totalny bałagan jest tragedią „Geniusza w golfie”, a fakt, że bałagan do końca pozostaje – bałaganem. Mimo uporczywego męczenia mnie pozorami formy – widziałem, że to coś w istocie nie ma formy, która by bałagan pomieściła, ułożyła w labirynt tajemnicy, nadała jeden smak, jeden ton, jeden odcień. Twórczynie „Geniusza w golfie” – Agnieszka Jakimiak i Weronika Szczawińska – nie znalazły żadnego estetycznego zaklęcia, które by wielość gadżetów przeróżnej maści zlepiło w opowieść, metaforę, w teatr po prostu. Skończyło się więc na tym, na czym skończyć się musiało. Na radosnym, lekko niepoczytalnym dekorowaniu dumania o pamięci.
Zostańmy przy schodach. Czemu „Geniusz w golfie” zaczyna się od brzęczenia jakiegoś, gdy stoimy przy szatni i patrzymy na schody? Otóż dlatego, że w 1973 roku „Dziady” Swinarskiego zaczynały się na tych samych schodach. I już! Koniec! Kropka! Tyle że schody – pozostają martwe u Jakimiak i Szczawińskiej, zimne. Schody pozostają obok, kompletnie obojętne na tę wycieczkę do roku 1973. Schody, by tak rzec, nie wchodzą w bełkotaną dziś impresję Jakimiak i Szczawińskiej, w tę ich gimnazjalną naiwność o kłopotach z pamięcią o Swinarskim – nie wchodzą, gdyż ta podróż w czasie czyniona jest intelektualnym, erudycyjnym pstryknięciem, a nie udanym gestem estetycznym, nie znakiem scenicznym. I tak jak ze schodami, ze wszystkim jest w tym spektaklu, którego nie ma.
Na przykład - skąd golf? Bo prasa niemiecka pisała o golfie Swinarskiego. Albo - dlaczego Kantor? Gdyż stworzył on teatr pamięci, zwłaszcza wielki seans „Nigdy tu już nie powrócę”, a Swinarski przecież w 1975 zginął w samolotowej katastrofie, ergo – też już raczej nie powróci. A skąd cztery ostre kolory szat? Wyobraźcie sobie, że Swinarski studiował na ASP, więc uczył się o kolorach wszystkich, więc o czerwonym, niebieskim, żółtym i białym też. Jakimiak i Szczawińska nie informują o tym, lecz całkiem możliwe, a nawet pewne jest, że na egzaminie z kolorów Swinarski dostał piątkę właśnie z czerwonego, niebieskiego, żółtego i białego, bo gdyby z innych dostał piątkę – w „Geniuszu w golfie” inne kolory by dominowały, a nie te, które dominują. Wystarczy. Amen. Erudycyjnym pstryknięciem wszystko wytłumaczyć można, więc daję już spokój. Już kończę.
Jakimiak i Szczawińska to intelektualistki są, niewątpliwie. Podziwiam i kibicuję. Lubią sobie posiedzieć przy kawie i pofilozofować o czymś ciekawym, po czym na milimetrowym papierze kreślą gordyjskie konstrukcje, na przykład, jak w przypadku „Geniusza w golfie” – odkryty przez nie schemat budowy bezradności pamięci. I dobrze! Niechaj sobie dumają i kreślą! Dumanie ma kolosalną nie tylko przeszłość, ale i przyszłość! Jednak czy koniecznie muszą te ich geometrie mądrości na siłę obracać w ciało teatru, zwłaszcza że im z obracania nie ciało spójne, żywe, a bezład rumowiska wychodzi? Czy naprawdę nie sposób, gdy się tak mądrze siedzi i głęboko filozofuje, wpaść na starą jak świat oczywistość, że sztuka sceniczna nie polega na dekorowaniu idei, choćby nie wiem jak studziennej, mniej lub bardziej przypadkowo wydłubanymi z realności kotylionami i pokazywaniu publice tego papuziego stracha na dobry smak?
Pytam o to wszystko, pytam grzecznie i troskliwie, bo sednem sezonu Konrada Swinarskiego w Narodowym Starym Teatrze jest oto spektakl, którego nie ma. Czy to jest może nowoczesna, bezkompromisowa forma artystycznego hołdu, jaki młodzi gniewni składają staremu arcymistrzowi Melpomeny? A może ta nicość sceniczna to finezyjne szyderstwo jest, wydziergane na kanwie dzieł arcymistrza? Hę? Poza tym – czuję niepokój, a nawet panikę poznawczą. Martwi mnie, dlaczego w „Geniuszu w golfie” brak jest fragmentów z „Kota w butach”, skoro przecież wiadomo, że koty były rezydentami domu Barbary i Konrada Swinarskich?
Paweł Głowacki