Dokonał prawykonań wielu polskich dzieł. W repertuarze ma m.in. kompozycje Pawła Szymańskiego i Tomasza Sikorskiego, ale oczywiście też własne. Za swoje prawdziwe powołanie uważa jednak pedagogikę oraz improwizację. Co więcej, te dwie dyscypliny - w Polsce uznawane zwykle za niepowiązane - łączy w pracy wykładowcy uczelni muzycznych w Warszawie oraz Łodzi, ciesząc się opinią jednego z najbardziej niezwykłych i charyzmatycznych "Panów od muzyki" w Polsce.
- Improwizację uważa się często za rodzaj daru, z którym trzeba się urodzić. Absolutnie się z tym nie zgadzam - deklarował Szábolcs Esztényi - Przecież improwizacja jest jak naturalna mowa, podczas gdy wykonawstwo muzyczne stanowi odpowiednik recytacji. Czy komuś przyszłoby do głowy uczyć dziecko recytacji, a dopiero potem spontanicznej mowy? - pytał retorycznie gość Agaty Kwiecińskiej.
Artysta uważa zresztą, że każdy muzyk na początku był improwizatorem, choć dziś może o tym nie pamiętać. Sam wspomina, jak będąc kilkulatkiem wystukiwał tradycyjne melodie z Siedmiogrodu (śpiewane przez jego matkę) na klawiaturze fortepianu siostry, poddając je od razu twórczym przekształceniom.
Esztényi urodził się w 1939 roku w Budapeszcie, ale większość życia spędził w Polsce, gdzie mieszka od 1969. Do dziś nie zrzekł się jednak węgierskiego obywatelstwa, a do emigracji zmusiły go trudne koleje historii. Jako nastoletni uczestnik stłumionego powstanie węgierskiego 1956 roku, poddawany był we własnej ojczyźnie szykanom. Z trudem ukończył konserwatorium muzyczne, odmówiono mu wstępu na akademię muzyczną i prawdopodobnie zostałby wcielony do wojska. Ratował się więc wyjazdem do "liberalnej" PRL, gdzie mieszkała już, związana z Polakiem, siostra artysty.
Więcej o paradoksach historii oraz sztuki muzycznej w załączonych nagraniach wideo. Gość audycji "Five o'clock" pokazywał m.in, jak improwizować wokół utworów Chopina oraz Haydna.
mm