WP #247. Jeszcze jeden wieczór z Milesem Davisem

Ostatnia aktualizacja: 30.09.2021 19:15
Audycję ponownie w całości wypełniła muzyka Milesa Davisa. Wysłuchaliśmy albumu "We Want Miles" wydanego w 1982 roku. 28 września minęła 30. rocznica śmierci artysty.
Okładka płyty
Okładka płytyFoto: materiały promocyjne

Posłuchaj
174:32 2021_10_03 22_02_24_PR2_Wieczor_plytowy.mp3 WP #247 Miles Davis – "We Want Miles" (Wieczór Płytowy/Dwójka)

 

W każdą niedzielę słuchamy – razem z Państwem – najważniejszych płyt. Z namaszczeniem i pietyzmem, od początku do końca, strona A, strona B. Dopiero potem – bonusy, konteksty, porównania, komentarze zaproszonych gości. Klasyka, jazz, rock, awangarda, elektronika. 

Tym razem był to:
  • Miles Davis – "We Want Miles", 1982, Columbia

Komentarze słuchaczy:

Jazz lat 80-tych (a ta płyta mocno otwiera tę dekadę) to jednak coś zupełnie nowego w stosunku do jazzu lat 70-tych a tym bardziej 60-tych. Choć muszę powiedzieć, że "We Want Miles" ma jeszcze w sobie nieco ducha schyłkowego Milesa lat 70-tych (długie, duszne i gęste koncertowe albumy z lat 73-74), nie mniej lata 80-te to już inne granie a może bardziej inne brzmienie, inny skład, inna technologia, inny image. 

Przy całym szacunku dla muzyków i samego Milesa, dla mnie lata 80-te w jazzie mainstreamowym a może bardziej precyzyjnie w jazzie elektrycznym, fusion - to ślepa uliczka. "We Want Miles" zapowiada niejako zjawisko, które nigdy mnie nie porwało. I właściwie nie wiem do końca z jakiego powodu. Czy chodzi o nadmierne eksponowanie biegłości technicznej, wirtuozerii dla samej wirtuozerii czy może raczej chodzi o brzmienie (a może jedno i drugie). Brzmienie dekady lat 80-tych w jazzie jest płaskie, nachalne, pozbawione głębi, pozbawione powietrza. Mocne - ale mocą sterydów a nie prawdziwych mięśni.

Maciej



Muzyka na "We want Miles" brzmi dla mnie prawdziwie i o wiele bardziej do mnie przemawia niż ta o kilka lat późniejsza, zarejestrowana na "Live around the World".

Podobnie jak pierwszy koncert na Jazz Jamboree już z Johnem Scofieldem, który słuchałem przed laty nieskończoną ilość raz, z nagranej z bezpośredniej transmisji radia (lub telewizji? - nie pamiętam) kasety, z bezpośredniej transmisji. I mam to ciągle w uszach i przed oczami.

Adam

 

We Want Miles - jestem na "nie". Niestety. Nie dorosłem. Pierwszy utwór "Jean Pierre" - brum brum na jednym akordzie, a w zasadzie na zagrywce Millera, Davis tam w ogóle gra? (żart) jedynie solówka gitarzysty coś wnosi. Wszystko na cztery, ciężko funkujace, ale bez słingu. Dwóch szaleńców na garach - skomplikowane struktury, ale gdzie im tam do lekkości i finezji Tony Williamsa sprzed tygodnia. Tydzień temu Miles grał w Tokio, grał piękne tematy i opowieści np. w "My Bloody Valentine" i pięknie improwizował, to niosło wszystko, całe utwory. Tutaj Miles czasem cos dmuchnie, potem cos zaskrzeczy, ale to nie przykuwa uwagi, to jest słabe. Marcus Miller - na nim się opiera wszystko, mocny, klangujacy basior, w zasadzie jedyne źródło melodii - jak zauważył jeden ze słuchaczy - tyle że kompletnie mi się jazzowo nie klei. To jest kwadratowe. To jest wszystko zbyt rytmiczne. Toporne. Ja rozumiem, lata osiemdziesiąte, nowa fala, disco itd - niestety sto razy chętniej poddaję się kontrabasom Chambersa czy Vitousa, bo one mnie unoszą, a nie tylko pomagają w marszu. Nie słyszę ani sekundy liryzmu, słyszę przeciągły trasujący, funkujący... hałas?

PB

 

Od razu muszę wyjaśnić, że słychać tu mnóstwo świetnych dźwięków, ale wysłuchanie tej wcale przecież niemałej porcji muzyki zostawia we mnie jakiś niedosyt, i nie jestem w stanie powiedzieć, na czym to polega. Może chodzi o to, że ta muzyka w moich uszach rozbija się na jakieś epizody, mogłaby trwać i trwać, a my słuchalibyśmy i słuchali kolejnych partii granych przez muzyków zespołu (samego Milesa - niedużo...). Takiego wrażenia nigdy nie miałem przy poprzednich koncertach, nawet przy rozkosznie tasiemcowatych solówkach z potężnego wydawnictwa Plugged Nickel. Dla kontrastu z We Want Miles podam przykład zwierzęcia koncertowego, jakim był Cannonball Adderley - kolejne płyty się nastawia, wszystko ma piękny początek i koniec, a potem ma się ochotę puścić wszystko od początku, i jeszcze raz. Przy obecnie słuchanym wydawnictwie - no tak, musze tego jeszcze posłuchać, ale... innym razem, kiedyś.

Bogdan

  

Muzyka z "We Want Miles" to prawdziwy odlot. Pomijając prostą melodyjkę Jean-Pierre, reszta utworów ma swoją dramaturgię wręcz wzorem z antycznej Grecji - czyli wprowadzenie, narastanie napięcia, punkt kulminacyjny i zakończenie. Dodając do tego niebywały dynamizm wykonania uzyskujemy iście wybuchową mieszankę. Nie ma tutaj finezyjnej kalkulacji. Jest to gra na emocjach, którym należy po prostu dać się ponieść. Przy takim odbiorze pokochacie ten album.

Do Jean-Pierre też nie będę się czepiał. Granie przez kilka minut tylko jednego akordu A-dur i nie zanudzenie słuchacza to jest niezły wyczyn. Jako ciekawostkę proszę posłuchać tego utworu na płycie solowej Mika Sterna Standards wydanej dekadę później. Tam można usłyszeć co Mike jeszcze potrafił z tego akordu wycisnąć.​

Andrzej

 

 „We Want Miles” to niesamowity płyta.  Większość utworów trwa bardzo długo - aranżacje sa otwarte i luźne .  Cały zespół jest zabójczy Davisa jest zabójczy,. Mike Stern to powiew świeżego powietrza i ostre linie gitarowe tchnące  bluesem. Marcus Miller to potężny, trzymający wszystko – w tym melodie! -  bas. Duet Foster – Cinelu – pulsujący silnik, co jakiś czas eksplodujacy jak wulkan, Chociaż większość utworów jest jak transowe mantry oparte na jednym akordzie, to nie ma chwili nudy. Największe wrażenie na mnie robiły zawsze dwa ostatnie dzieła:  "My Man's Gone Now"  - posłuchajmy co zespól Davisa zrobił z kompozycją samego Gershwina – totalna dekonstrukcja, złożenie na nowo, fundamentalna figura basu, a potem co jakiś czas  powrót do bebopowego walkingu – niesamowite. No i podobny w swych założeniach „Kix” tyle że tu jest to jam oparty na pulsie reggae – i też świetnie się tego słucha.

Jeśli ktoś szuka drugiego „Kind of Blue”, ten album niekoniecznie mu się spodoba. Ale jeśli ktoś lubi elektrycznego Milesa – i chce usłyszeć, jaki był niesamowity, nawet po „emeryturze” i jakim był „mężem stanu w jazzie” – to „We Want Miles” jest dla niego. Muzyka mówi sama za siebie, oprócz tego, że jest świeża i kreatywna, jest kroniką rozpoczęcia ostatniej ery Milesa Davisa. Wzajemna komunikacja, gra i improwizacja na tych koncertach jest fascynująca. Być może ci, którzy byli krytyczni wobec tego wysiłku, spodziewali się, że Miles powróci jako ktoś, kim nigdy nie był, przewidywalny, sentymentalny lub lojalny wobec czegokolwiek poza rozwijaniem swojej muzyki.

Marcin

 

Bez wątpienia wydarzeniem był powrót po latach przerwy człowieka, który zmieniał jazz, kształtował go, był nowatorem,legendą jeszcze za życia. Nie da się ukryć, że na tych nagraniach koncertowych z płyty We Want Miles słychać, że jako trębacz nie ma już takiej sprawności, czystości dźwięku, technicznych, wirtuozowskich popisów. Znając jego biografię, przejścia i przyczyny tej kilkuletniej ciszy łatwo sobie wyobrazić, że nie mógł grać jak jeszcze dekadę wcześniej a jednak mam wrażenie, że ta płyta jest kolejnym dowodem na jego kreatywną muzykalność i wyjątkowość jako twórcy. Podobno przyznanie mu nagrody Grammy skwitował stwierdzając, że wydał tą płytę tylko dla pieniędzy… ale nawet gdyby to była prawda to owo “tylko" jest i tak na wyjątkowym poziomie. 

Ari

***

Tytuł audycji: Wieczór płytowy

Prowadzili: Tomasz Szachowski i Przemysław Psikuta

Data emisji: 3.10.2021

Godzina emisji: 22.00