Enrico Rava – we Włoszech to człowiek legenda. Paolo Fresu nazwał go ojcem chrzestnym wszystkich włoskich jazzmanów. Jego wpływ sięga jednak daleko poza Włochy, a albumy dla wydawnictw ECM, Label Bleu czy Black Saint stanowią najpiękniejsze przykłady europejskiego podejścia do muzyki improwizowanej.
Rava jest głęboko zakorzeniony w tradycji Milesa Davisa i Cheta Bakera, jednak nierzadko sięga też do swoich freejazzowych doświadczeń z lat 60. i 70. (kiedy to współpracował min. ze Stevem Lacym i Cecilem Taylorem). Z upodobaniem grywa popularne włoskie piosenki, ale i repertuar operowy ("L'Opera Va”, "Carmen”). W grze Ravy błyskotliwa technika łączy się z wykwintnym poczuciem smaku, dlatego nawet muzyka Michaela Jacksona brzmi w jego wydaniu zaskakująco dobrze ("Rava on the Dance Floor”).
Długa rozmowa z Ravą będzie więc jednocześnie podróżą przez historię jazzu ostatniego półwiecza. W wywiadzie trębacz skomentuje porównania do Tomasza Stańki, ukaże nieznane oblicze Manfreda Eichera i podzieli się dość gorzką refleksją na temat współczesnych Włoch.
***
Enrico Rava o swoim instrumencie:
Trąbka to bardzo trudny instrument. Nie chodzi nawet o technikę w sensie opalcowania, ale o ten niewielki ustnik. Najmniejszy problem – przeziębiłeś się, spałeś za mało albo za dużo, warga nieco ci spuchnie – i już po brzmieniu. Życie z takim muzykiem jak trębacz może być dla kobiety udręką.
O Checie Bakerze:
Jako osiemnasto-dziewiętnastolatek nosiłem za nim trąbkę. Chet był cudownym człowiekiem, pomijając fakt, że był ćpunem. Jak pewnie wiecie, narkotyki obnażają to, co w ludziach najgorsze. Bywał wspaniały, ale na głodzie stawał się nie do zniesienia. A do tego był bystry i miał niewiarygodny refleks: kiedy grał w karty – wygrywał, kiedy prowadził samochód – jeździł jak Schumacher. Wydawał się być dobry we wszystkim, czego się tknął, silny fizycznie, wygrywał w bójkach. Zawsze na pierwszym miejscu.
O producentach:
Producent z CamJazz Records, zresztą mój przyjaciel, jest na swój sposób bardzo pomocny. Kiedy mówi, że pierwsza wersja jakiegoś utworu była znakomita, możesz być pewien, że była do kitu. A kiedy mówi, że utwór trzeba nagrać jeszcze raz, to prawie na pewno właśnie ta wersja wejdzie na płytę (śmiech).
O narkotykach:
W latach 50. czy 60. scena jazzowa w pewnym sensie opierała się na prochach i jeśli nie brałeś, byłeś na aucie. W Blue Note stawka za sesję nagraniową nawet dla takich muzyków jak Lee Morgan wynosiła 25 dolarów, co stanowiło równowartość działki. Dzięki Bogu te czasy należą już do przeszłości. Teraz muzycy odżywiają się organicznie, biegają, uprawiają jogę i ubierają się w odzież z włókien ekologicznych. Narkotyki przeniosły się gdzie indziej.
Do wysłuchania nagrania audycji zapraszają Tomasz Gregorczyk i Janusz Jabłoński
Adres audycji: jamsession@polskieradio.pl