W tej sprawie raczej nie będzie kontrowersji: Sonny Rollins JEST największym żyjącym jazzmanem. Niemal wszyscy saksofoniści począwszy od połowy lat pięćdziesiątych uczyli się gry, analizując jego kompozycje i improwizacje. Także John Coltrane. A jednak młodzi saksofoniści naśladują raczej Colrane'a niż Rollinsa. Dlaczego?
- Być może jestem mniej ortodoksyjny i dlatego niepodrabialny. Jak można naśladować kogoś, kto sam nie jest w stanie przewidzieć kierunku rozwoju swojej improwizacji - mówi osiemdziesięcioletni artysta. - Granie to dla mnie rodzaj medytacji. Staram się mieć pustą głowę i pozwolić muzyce się toczyć. Wtedy mam szansę wkroczyć na ten niezbadany obszar, dotrzeć do kombinacji nut, brzmień, rytmów i harmonii, które zabrzmią jak objawienie. One tylko czekają, aby je zagrać.
Deklaracja rasowego przedstawiciela free jazzu. Trzeba jednak pamiętać, że "Kolos Saksofonu" rozpoczynał karierę w latach czterdziestych, kiedy jazz był jeszcze muzyką do tańca. Nic dziwnego, że trzydzieści lat później sięgnął po rytmy latynoskie, w szczególności calypso, które stały się jego znakiem rozpoznawczym.
Wciąż deklaruje zresztą: - Gra do tańca uczyniła mnie lepszym muzykiem. Wiele nauczyłem się, obserwując interakcję pomiędzy dźwiękami a pląsającymi ludźmi. Do dziś zdarza się, że ludzie podrywają się do tańca na moich występach.
W rozmowie z Januszem Jabłońskim oraz Tomaszem Gregorczykiem Sonny Rollins wspomina wszystkie epoki i dekady nowoczesnego jazzu, przywołując nazwiska takich legend, jak Thelonius Monk czy Miles Davis. Opowiada także m.in. o okładkach płyt, ulubionych producentach, recepcie na długowieczność i sentymentalnej podróży na wyspę Saint Thomas.
Zachęcamy do wysłuchania całej dwójkowej audycji "Rozmowy improwizowane".