- W 1997 roku Eduardo Kac, amerykański artysta, brazylijskiego pochodzenia wszczepił sobie pod skórę chip, który umieszcza się w zwierzętach, żeby się nie zgubiły – opowiadała w Czwórce Olga Woźniak. – Happeningiem tym pokazywał, że człowieka, też można zdigitalizować i sprowadzić do roli przystawki do komputera – wyjaśniała dziennikarka.
Ta artystyczna prowokacja uważana jest za prekursorską w stosunku do gałęzi sztuki jaką jest bio-art. Wykorzystanie żywej tkanki, jako tworzywa artystycznego, wzięło się z obserwacji przeprowadzonej przez designerów, którzy dostrzegli, że biologia i nauki jej pokrewne są rodzajem inżynierii, manipulacji i konstruowania różnych rzeczy.
– Artyści, którzy zdecydowali się na ten rodzaj sztuki ustawiają się w pozycji komitetu bioetycznego w stosunku do naukowców. Oni uważają, że naukowcom za mało się patrzy na ręce. Poprzez bio-art stają się okiem i uchem tego co dzieje się w laboratoriach, chcą to wywlekać na światło dzienne – opowiadał gość Justyny Dżbik.
Poza kontrowersyjnymi aspektami moralno-etycznymi artystycznego eksperymentowania z żywymi komórkami, główny problem bio-artowców polega na nietrwałości ich dzieł. - Żywa tkanka ma określony termin przydatności. W czasie wystawy część eksponatów musi być przechowywana w inkubatorach, często wirowana i utrzymywana w odpowiedniej wilgotności i temperaturze – wyjaśniała Woźniak.
Więcej o "hodowaniu" dzieł sztuki dowiesz się słuchając nagrania audycji.
bch