- Chodzimy szlakiem dziur w płotach - opowiada w Czwórce Paprodziad. - Jeśli widzimy gdzieś taką dziurę, musimy przez nią przejść. Zwłaszcza, jeśli za nią wydeptana została cieniutka ścieżynka. Miejskie krasnoludki wydeptują takie ścieżynki i poruszają się nimi. A my chodzimy ich śladem.
Warszawska turystyka ekstremalna powstała kilka lat temu. Pierwotnie akcja miała nosić nazwę "alternatywnej". - Pierwszy film z wycieczki montował kolega, któremu pomyliły się słowa. Wpisał na płycie "ekstremalna" i ostatecznie tak pozostało - wspomina Paprodziad.
Określenie to odnosi się głównie do wysiłku fizycznego, który trzeba włożyć, by przejść całą trasę. - Nie każdy wejdzie na dany budynek. Czasem trzeba więc zrobić przerwę w wycieczce - mówi gość "Stacji Kultura" . - Ostatnio wspinaliśmy się do domku na drzewie. Z kilkudziesięcioosobowej grupy dokonało tego troje ludzi. Reszta w tym czasie kibicowała i robiła zdjęcia.
Na początku jednak Warszawę w sposób ekstremalny zwiedzał sam Dembowski, towarzyszył mu wówczas wyłącznie wierny kompan - pies Maciek. - Ludzie zaczęli dołączać, gdy zorientowali się, że obok ich domów są naprawdę fajne miejsca, o których istnieniu dotychczas nie mieli pojęcia - mówi Paprodziad. - I że można miło spędzić czas z dala od miejskiego zgiełku, tłoku i pędu.
Dziś wielu miejsc, w których niegdyś zakochał się Paprodziad, już nie ma. Jednym z nich był gmach dawnej fabryki Róży Luxemburg. - Był przepiękny, rozciągał się z niego niesamowity widok na Warszawę - wspomina gość Czwórki.
Odwiedź z nami najciekawsze miejsca na świecie <<<
Ale warszawska turystyka ekstremalna to wyzwanie zwłaszcza dla tych, którzy... nie lubią się śmiać. - Uprawianie tego sportu grozi nierzadko ekstremalnymi wybuchami śmiechu - żartuje Paprodziad.
(kd/kul)