Logo Polskiego Radia
polskieradio.pl
Agnieszka Kamińska 13.05.2012

Tomasz Cichocki: rejs to było nieustanne uniesienie

- Miałem do wyboru albo odciąć łączność, albo zawinąć do portu i naprawiać jacht. To oznaczałoby koniec rejsu – mówi portalowi polskieradio.pl żeglarz Tomasz Cichocki, który opłynął glob w ciągu 312 samotnych dni.
Tomasz CichockiTomasz Cichockikapitancichocki.pl

Tomasz Cichocki wyruszył w rejs latem zeszłego roku. Powrócił 7 maja do francuskiego portu Brest. Wiele dni spędził bez łączności ze światem zewnętrznym. Mimo awarii jachtu, kapitan nie myślał o tym, by rejs przerwać. Uważa, że było wiele momentów trudnych, ale żadnego z nich nie chce nazwać kryzysowym, bo przecież udało się je przetrwać. Twierdzi, że każdą minutę rejsu pamięta i chce zapamiętać do końca życia.

Na jachcie kapitan schudł 28 kilogramów. Tłumaczy, że to konsekwencja życia na morzu. Dużo wysiłku, bo codziennie trzeba dokonywać przeglądu łodzi, ale też część żywności stracił. Tomasz Cichocki podkreśla, że ważny jest codzienny rytm: praca na jachcie, odżywanie, spanie w interwałach 20-30 minut. To podstawia przetrwania.

Czego uczy taki rejs? Bardzo wielu rzeczy – mówi kapitan. Po pierwsze, morza na południu zaskakują, wymagają od żeglarza rozwiązywania nowych problemów, pokazują, że wiele jest wciąż do nauki. Po drugie ocean uczy pokory. - Ciągle pokazuje nam, że jesteśmy tylko i wyłącznie okruchami na jego powierzchni. Łódka to dla oceanu łupina bez żadnego znaczenia – mówił Tomasz Cichocki.

Kapitan jest bardzo skromnym człowiekiem – powiedział, że zasłużył się cały sztab ludzi, którzy pracowali razem z nim. Podkreśla, że wiele przeszli jego najbliżsi. Prowadził dzienniki, w których zgromadził dużo materiału. Jednak wciąż nie jest pewny, czy odważy się je wydać, bo jak mówi, nie wie czy są wystarczająco ciekawe.

Jacht
Jacht Tomasza Cichockiego Polska Miedź
Powitanie
Powitanie kpt. Tomasza Cichockiego (na zdjęciu. z córką Alicją) na warszawskim lotnisku Okęcie po powrocie do kraju z samotnego rejsu jachtem wokół globu, PAP/Leszek Szymański

Przeczytaj zapis wywiadu;

Polskieradio.pl: Jak Pan się czuje pod 312 dniach samotnego rejsu na oceanie?

Tomasz Cichocki: Powoli dochodzę do siebie, dzięki rodzinie i przyjaciołom. Zaczynam się aklimatyzować. Nie jest to niestety proces natychmiastowy. Wszystko jest jednak na dobrej drodze.

Pan bardzo schudł: niemal 30 kilogramów.

Mniej więcej. Wyjęliśmy w nocy wagę i okazało się, że 28 kg. Jest to efekt sposobu życia na oceanie. Straciłem sporo żywności, poza tym jest czas spędza się bardzo aktywnie. Schudłem niestety. Mam nadzieję, że szybko odrobię straty.

Jakie momenty kryzysowe najbardziej Pan zapamiętał, najbardziej utkwiły Panu w pamięci? Co było dla Pana najtrudniejsze?

Teraz, z perspektywy tych paru dni, które spędziłem na lądzie, wszystkie te naprawdę ciężkie momenty traktuję w kategoriach normalnego funkcjonowania na oceanie. Nie chciałbym myśleć, że były to momenty kryzysowe, bo żaden z nich nie spowodował myśli o tym, aby przerwać rejs. Więc trudno nazwać to kryzysem. Oczywiście były usterki, były awarie, utrudnienia. Ich było naprawdę wiele. To był rejs wysokiego ryzyka. Non stop jest się narażonym na utrudnienia, losowe zdarzenia. Mimo to nie chciałbym układać ich na skali:.

Na pewno podczas tego rejsu było mnóstwo takich momentów, które Pan zapamięta do końca życia.

Cały rejs zapamiętam do końca życia. Każdą minutę będę starał się pamiętać. Ten rejs to nieustające uniesienie – nawet tak mogę powiedzieć. To był przepiękny rejs, mimo iż bardzo trudny. Piękne wyzwanie, wspaniałe przygody.

Co dla Pana było najważniejsze: czy sprawdzenie siebie samego, czy spotkanie z naturą…

Tego typu rejs ma to do siebie, że trudno powiedzieć, czy ważniejsze było sprawdzenie siebie, czy sprzętu, czy innych spraw. Wszystkie elementy były niezbędne do ukończenia rejsu. To był sprawdzian dla bardzo wielu dziedzin. Również sprawdzian dla mnie, czy jestem w stanie wytrzymać tak długo, pokonać żywioł. To też sprawdzian dla stoczni, która wybudowała jacht, dla mojego teamu, który nie bacząc na stresy i brak kontaktu musiał pracować. To był sprawdzian dla sponsorów, który wyłożyli środki na ten rejs, oczekując pewnych korzyści.

Był to też sprawdzian dla najbliższych, mojej rodziny, która w zupełnie inny sposób przeżywała ten rejs. Poniosła chyba największe straty.

Jak wyglądał dzień podczas rejsu?

Każdy dzień wyglądał inaczej. Jednak są tak naprawdę czynności stałe. Tylko codzienny przegląd jest gwarantem, że jacht będzie funkcjonował: sprawdzenie pokładu, mocowań, lin, żagli. To jest podstawowa rzecz. Niezależnie od długości i szerokości geograficznej trzeba pamiętać, żeby na jachcie regularnie i w miarę dobrze odżywiać się, o ile jest to możliwe. Bo to jest gwarant przeżycia. Trzeba próbować nawet w czasie sztormów, ciężkiej pogody, przynajmniej raz na dobę się zdrzemnąć. Bez tego nie da się funkcjonować. Trzeba pamiętać, że w czasie takiego rejsu śpi się w interwale. To nie jest tak, że się idzie do łóżka na osiem godzin: śpi się 20-30 minut, czasami trochę więcej. Jednak zazwyczaj ten sen jest „rwany”. To są stałe momenty. Oprócz tego są awarie, ale są też piękne chwile, kiedy można poczytać książkę.

Kiedy Pan zdecydował o tym, że mógłby Pan popłynąć w rejs dookoła świata? Zaczęło się na pewno od marzeń.

Żegluję od zawsze. Natomiast osiem lat temu podjąłem decyzję, że będę walczył o ten rejs i przygodę. I teraz się wszystko zrealizowało. Więc jest pięknie. Udało się.

Słyszałam, że już chce się Pan wybrać w następny rejs.

Chciałbym bardzo. Natomiast to nie jest tylko moja decyzja. To też decyzja mojej rodziny, moich sponsorów, menadżerów, teamów brzegowych. Oczywiście chciałbym się wybrać, ale to jeszcze za wcześnie, żeby podejmować ostateczne decyzje.

Pan wspomniał, że wiele lat żegluje. Czy 312 dni na morzu nauczyły Pana jeszcze czegoś nowego?

Oczywiście. Ile by się człowiek nie uczył, tam na południowych oceanach, gdzie są naprawdę ekstremalne warunki, okazuje się, że tak naprawdę niewiele umiemy. Ocean ciągle zaskakuje, ciągle weryfikuje nasze umiejętności. Ciągle pokazuje nam, że jesteśmy tylko i wyłącznie okruchami na jego powierzchni. Łódka to dla oceanu łupina bez żadnego znaczenia. Jeszcze wiele pokory, jeszcze więcej nauki i jest szansa ukończenia rejsu.

Chciałabym zapytać o moment niewątpliwie trudny z punktu widzenia tych, którzy pozostali na brzegu, to znaczy o utratę łączności. To był olbrzymi wstrząs?

Utrata łączności wiązała się ze stratą prądu na jachcie. Urządzenia dostarczające prąd zawodziły. Musiałem odłączyć wszystkie urządzenia. Zrobiłem to niemalże w pełni świadomie. Odciąłem wszystkich bliskich mi od wiadomości. Nie było jednak innego wyjścia. Miałem do wyboru albo odciąć łączność, albo zawinąć do portu i naprawiać jacht. To oznaczałoby koniec rejsu. Wybrałem takie zło, a nie inne. Czy to była dobra decyzja, czy nie, należałoby zapytać moich bliskich.

Słyszałam, że przygotowuje Pan książkę.

Jestem namawiany do tego. Jest sporo materiałów, nie wiem jednak czy się odważę, czy będę miał na tyle lotny umysł.

Pan prowadził dziennik?

Prowadziłem bardzo obszerny dziennik. Jednak zapiski, które robiłem nie zawsze miały cokolwiek wspólnego z literaturą i ze sztuką.

To był wielki wyczyn, trudno znaleźć słowa.

To jest wyczyn wielu ludzi, mojego teamu, rodziny, nie mój. Jestem tylko człowiekiem, którego umieszczono na jachcie, pozwolono mu się „powygłupiać”.

A odporność psychiczna?

Na pewno tak. Jednak ci co zostali na brzegu, bez żadnej informacji, również musieli się wykazać odpornością psychiczną. Musieli sobie radzić z tym wszystkim. To są prawdziwi bohaterowie. Ja jestem tylko skromnym żeglarzem.

Rozmawiała Agnieszka Kamińska, polskieradio.pl