Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
polskieradio.pl
Bartosz Chmielewski 04.05.2011

Nowi Fleet Foxes zachwycili Agnieszkę Szydłowską (recenzja)

- To piękna płyta! Instrumenty są na niej instrumentami, ludzie są ludźmi, a wszystko razem buduje ścieżkę dźwiękową do podniosłych skojarzeń - pisze dziennikarka Trójki.
fragment okładki nowej płyty grupy Fleet Foxesfragment okładki nowej płyty grupy Fleet Foxes

Zacznę od ujawnienia dwóch sekretów, zaryzykuję. Ostatnio zasłuchuję się najnowszą płytą Paula Simona (tak, tego) na przemian z nagraniem "Wiwat Halina!" Janusza Prusinowskiego Trio. Może czytelnicy tej recenzji powinni sprawdzić, z kim mają do czynienia zanim przejdziemy dalej...

To teraz dalej. Doskonale pamiętam, jak bardzo zaskoczyło mnie, że podoba mi się pierwsza płyta Fleet Foxes. To był rok 2008 i muzyka taka jak na ich debiucie nie wypełniała szczelnie każdego mojego dnia. Lat kilka wcześniej, z domu rodzinnego wyniosłam jednak mózg przesiąknięty wspomnianym Paulem Simonem... Lat kilka próbowałam skłonność do harmonijnych dźwięków zagłuszyć, zwłaszcza elektroniką w najdzikszych formach. Być może "czym skorupka ..." ma rzeczywiście sens.

W 2008 roku poddałam się właśnie przy Fleet Foxes. Jeżeli samej płycie zarzucałam pewną jednostajność, to koncert podbił mnie całkowicie. Obcowanie z Fleet Foxes było jednym z najczystszych wrażeń w moim "koncertowym" życiu. Brodaci prawie hipisi na scenie, którzy w najprostszy sposób generowali piękno w czystej postaci. Podstawowe instrumenty, śpiew na głosy - ile razy to już było? I nawet nie byli perfekcyjni. Jednak brzmieli pięknie, naturalnie, a do tego - byli zabawni! Pomimo wyczerpującej trasy koncertowej, która była dowodem sukcesu debiutu. Dlatego z wielką radością przyjęłam informację o ukończeniu drugiej płyty "Helplessness Blues", popartą rewelacją o ich pierwszym polskim koncercie w ramach festiwalu Malta 2011.

"Jestem teraz starszy, starszy niż moi rodzice, gdy mieli córkę". To pierwsze słowa, które płyną z drugiego albumu grupy. Płyną, wspierane delikatnymi gitarami i głosami, które układają się (chciałoby się napisać - jak zawsze) w idealnie harmonijne tło. "Montezuma" to świetne otwarcie. A potem jest równie dobrze a może lepiej. PIOSENKI. Większe lub mniejsze, ale zamknięte i dopracowane w detalach byty. I to poczucie obcowania z czymś nienazwanym a ważnym, w które Fleet Foxes potrafią wprowadzać już w pierwszych taktach. Idealnie ilustruje to choćby "The Plains /Bitter Dancer". Gdybym miała opisać każdy utwór z tej płyty musiałabym stworzyć setki synonimów dla słowa "piękne". To piękna płyta! Instrumenty są na niej instrumentami, ludzie są ludźmi (czasami się mylą...), a wszystko razem buduje ścieżkę dźwiękową do podniosłych skojarzeń. Patetyzm mógłby być pułapką, ale nie wpadli w nią. To oni igrają ze słuchaczami, właściwie każdy utwór zwodzi i wciąga. Już wiesz, dokąd zmierzają, a tu - niespodzianka! Nawet finał jest podwójny. W pierwszym jesteśmy sam na sam z Robinem Pecknoldem, jego oddechem, głosem i gitarą - i niewesoła to piosenka o czekaniu na nieuchronne. W drugim - wszystko wybucha, galopuje i pojawia się nadzieja. Bo skoro koniec może być tylko jeden - koniec życia - to może lepiej dobrze je przeżyć?

Wracając do początku i dwóch skojarzeń. Paula Simona nie muszę chyba wyjaśniać? Co do Haliny, to porywa mnie jej transowość i jakiś atawistycznie dopasowany do mnie rytm. I krystaliczne kompozycje w duchu Simona i innych wielkich songwriterów i transowość ludową i naturalną w nowym Fleet Foxes odnajduję. Piękna płyta!

Acha, oni (Fleet Foxes) tylko z pozoru żyją w świecie sprzed wynalezienia telefonów komórkowych. To internet ich odkrył i wyniósł do dużych sal koncertowych. I sprawdza się, gdy chcemy kupić ich płytę.

Agnieszka Szydłowska