- Powodów na nieszczepienie dzieci jest wiele, ale statystyki wskazują, że w USA często dotyczy to białych, zamożnych, wykształconych rodzin, które uważają, że z racji uprzywilejowanej pozycji mogą podjąć ryzyko - tłumaczy Eula Biss.
W swej książce pt. "On Immunity. An Inoculation" opisuje historię ruchów antyszczepionkowych w USA. Sama uważa, że dzieci powinny otrzymywać pełne tzw. kalendarzowe szczepienia. Przyznaje, że gdy zaszła w ciążę, to miała w tej sprawie różne wątpliwości, dlatego zaczęła tę sprawę badać i tak zrodził się pomysł na książkę.
Biss wspomina, że polecony jej przez kilka przyjaciółek pediatra na pytanie, czemu służy szczepionka WZW B - przeciw wirusowemu zapaleniu wątroby typu B - odpowiedział, że jest przeznaczona dla ludzi z niebezpiecznych części miasta, by "chronić dzieci narkomanów i prostytutek".
"Zapewnił mnie, że ludzie tacy jak ja nie powinni się tym przejmować" - wspomina w książce. Tacy jak ona, czyli przedstawiciele białej klasy średniej, mieszkający na bogatych przedmieściach, z dala od biedoty. Pediatra nie wspomniał za to, że wirus WZW B przenoszony jest nie tylko drogą płciową, ale też przez płyny ustrojowe, a noworodki najczęściej zarażają się nim bezpośrednio od matki.
Zdaniem Biss nieszczepienie dzieci w tej pierwszej grupie ma związek z dość powszechnym w USA przekonaniem, że publiczna służba zdrowia nie jest przeznaczona dla tzw. grup uprzywilejowanych, lecz dla tych biedniejszych, gorzej wykształconych, mających gorsze nawyki żywieniowe i pozbawionych dostępu do wysokiej jakości opieki zdrowotnej.
- To jest częścią szerszego myślenia w USA. My, Amerykanie, lubimy myśleć, że jesteśmy wyjątkowi i wolno nam myśleć inaczej niż reszta, która nie ma dostępu do tego, co my. Takie myślenie usprawiedliwiamy tym, że przecież ciężko pracujemy i zasługujemy na to, bo jesteśmy inteligentniejsi i w jakiś sposób lepsi. Ludzie uprzywilejowani myślą więc, że są wyjątkowi i mogą podjąć ryzyko, rezygnując ze szczepień, bo dzięki lepszemu odżywianiu i lepszym warunkom życia ich dzieci są bardziej odporne niż pozostałe – mówi Eula Biss.
Do tego dochodzi dezinformacja, szerzona przez ruchy antyszczepionkowe. Zaczęły się rozwijać w 1998 roku, gdy ukazały się badania brytyjskiego lekarza A. Wakefielda, które miały dowodzić istnienia związku między szczepieniami a autyzmem i zapaleniem jelit. Chociaż te badania zostały obalone, a sam Wakefield otrzymał zakaz wykonywania zawodu lekarza, to i tak do tej pory ma bardzo dużo zwolenników swojej teorii.
Niechęć do szczepionek wynika też ze sceptycznego nastawienia Amerykanów do medycyny prewencyjnej oraz braku zaufania do państwa.
- Większość medycyny prewencyjnej to odpowiedzialność rodziców. To my kontrolujemy dietę dzieci, wysyłamy je na ćwiczenia, na spacery, mierzymy temperaturę. Amerykańska służba zdrowia niewiele robi w tym zakresie. Szczepionki są tu rzadkim wyjątkiem, dlatego rodzice mogą być podejrzliwi, gdy państwo się angażuje; mają wrażenie, że państwo chce przejąć ich rolę - powiedziała Biss.
Amerykańska Akademia Pediatryczna usilnie apeluje do rodziców o szczepienia przeciwko odrze i innym chorobom wieku dziecięcego. Wskazuje, że przez nierozsądne zachowanie mogą doprowadzić do zarażenia też innych dzieci, które nie mogły otrzymać szczepionki np. niemowląt. Eksperci przekonują, że nie istnieją żadne badania naukowe, które potwierdzają szkodliwą działalność szczepionek.
PAP, mw