W kalifornijskim miasteczku Lompoc nie wstało jeszcze słońce, ale wszyscy mieszkańcy od dawna są już na nogach. Dziesiątki samochodów wyjechały już z centrum miasta i parkują teraz na wąskiej drodze obok małej stacji meteorologicznej. Ich pasażerowie, liczeni w setkach, zbierają się na niewielkiej polanie. Jest ciemno i cicho. Czasem ktoś się zaśmieje, czasem – jak w dobrym thrillerze – zapłacze dziecko. Wszyscy wpatrują się w jeden punkt, trwa nerwowe odliczanie...
Gdy kula ognia rozjaśnia niebo, rozlegają się wrzaski, entuzjastyczne okrzyki, gwizdy i oklaski. Setki par oczu wgapiają się w ognisty punkt, kreślący na niebie jasną linię. To nie plan nowego filmu o apokalipsie. To jeden z trochę mniej zwyczajnych poranków na wybrzeżu Kalifornii - z bazy Sił Powietrznych Vandenberg właśnie wystartowała w kosmos kolejna rakieta NASA.
W ciągu poprzedzających start godzin i minut, trzy mile dalej działo się bardzo dużo. Nie było miejsca na nerwowość i wpatrywanie się w horyzont. Dziesiątki ludzi skupiały się na monitorach, telefonach i setkach kartek z danymi. To pracownicy WROC (Western Range Operation Command), czyli specjaliści z NASA, Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych i niezależni konsultanci, którzy przybyli tu aby czuwać nad udaną operacją. Tym razem znowu się udało, ale jeszcze przez jakiś czas trzeba być w pogotowiu - wiele może się wydarzyć.
Gdy ognisty punkt znika wysoko nad głowami obserwatorów, z ich piersi wyrywa się westchnienie ulgi. Choć są i tacy, którzy są nieco rozczarowani. Tu nie wypada o tym mówić głośno, ale wielu liczyło na jeszcze jeden spektakularny moment - eksplozję samej rakiety. A było to całkiem możliwe. Dlaczego? To jedna z tajemnic zdradzonych nam, blogerom z całego świata (no dobrze, z USA i z Europy) podczas poprzedzającej start Delty II wizyty w bazie Sił Powietrznych.
NASA JEST DLA LUDZI
Zacząć wypada od tego, jak znalazłam się w bazie Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych i co ma z tym wspólnego NASA. Stosownym zdaje się również zdradzenie kilku małych sekretów, które dane mi było poznać w ciągu jednego, bardzo emocjonującego dnia. Co kryją niepozorne budynki w bazie Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych? Co wydarzyć się musi, aby na orbicie znalazł się kolejny satelita? Do czego służy obchodzony z szacunkiem czerwony przycisk? I dlaczego, u licha, nie ma tu żadnych samolotów? O tym wszystkim przeczytać można w setkach rozprawek i artykułów, ale czasem można sprawdzić to osobiście. Mnie się udało.
W styczniu 2015 roku NASA umieściła na orbicie nowego satelitę, SMAP (Soil Moisture Active Passive), którego zadaniem jest badanie wilgotności gleby. Ale co równie interesujące, to fakt, iż to kolejna misja przy okazji której można było bliżej zaznajomić się z całym procesem poprzedzającym start rakiety dzięki programowi NasaSocial, wydarzeniu gromadzącemu blogerów, fotografów i pasjonatów kosmicznych misji. Byłam jednym z tych szczęśliwców i przyjrzałam się z bliska miejscu, które zazwyczaj niedostępne jest dla zwykłego śmiertelnika – bazie Air Force, Vandenberg w Kalifornii.
Bez większych nadziei na sukces wypełniłam stosowny formularz na stronie internetowej NASA, aby po dwóch tygodniach dowiedzieć się, że zostałam wybrana do uczestnictwa w programie. Kolejna szansa dla chętnych już w marcu - warto zaglądać na stronę NasaSocial i śledzić profil na Twitterze. W planach są bowiem kolejne tego typu wydarzenia - także w wyjątkowo malowniczej bazie Air Force na Hawajach. A zapewniam, że nawet dla laika jest to przygoda niezwykła.
O samej misji można dowiedzieć się więcej z przygotowanego przez NASA filmu, będącego zapisem całej konferencji, w której miałam przyjemność brać udział. Całość trwa prawie dwie godziny, ale zapewniam – warto dowiedzieć się więcej. Naukowcy pracujący przy projekcie SMAP zdradzili wiele jego sekretów.
AIR FORCE OD PODSTAW
Baza Vandenberg znajduje się na wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, w niewielkiej odległości od Los Angeles. Już przyklejone do niej miasteczko Lompoc sugeruje, że dzieją się tu rzeczy niecodzienne. Na ścianie budynku McDonald's astronauta dumnie dzierży amerykańską flagę. Na skrzynkach pocztowych zauważyć można nie tylko logo NASA, ale także sylwetki promów kosmicznych. W restauracjach czuć atmosferę ekscytacji – Przyjechaliście oglądać start NASZEJ rakiety? - pyta z zainteresowaniem kelnerka.
Lompoc połączone jest z bazą nierozerwalnie - to konieczne choćby po to, aby starty rakiet były bezpieczne dla miejscowej ludności. A praca, jaką wkłada się w to, aby wszystko poszło gładko, jest doprawdy kosmiczna. Z dojechaniem do bazy nie ma problemu - to tutejsze centrum wszechświata. I faktycznie robi wrażenie. Vandenberg Air Force Base rozciąga się na powierzchni 64.000 ha, które pierwotnie były częścią większej bazy wojskowej, Camp Cooke. Gdy Rosjanie rozpoczęli program Sputnik w 1957 roku, w USA podjęto decyzję o wydzieleniu nowej bazy, która stanie się domem dla programu Thor - pocisków balistycznych dalekiego zasięgu. W 1966 roku zdecydowano także, że to na terenie bazy Vandenberg powstanie platforma startowa Space Launch Complex 6, przeznaczona dla rakiet Tytan III, wspierających projekt Załogowego Laboratorium Orbitującego. Jednak po braku sukcesów zdecydowano ostatecznie, że kompleks w bazie Vandenberg służył będzie misjom wysyłania satelitów na orbitę polarną – jego położenie jest idealne dla tego celu. Wysyłanie rakiet z satelitami z Cape Canaveral na Florydzie jest bowiem zbyt ryzykowne ze względu na konieczność przelotu nad obszarami zaludnionymi. Rakiety z bazy Vandenberg kierują się bezpiecznie nad ocean. Choć wyjaśnione nam później kwestie bezpieczeństwa są także nieco oszałamiające.
Baza Vandenberg miała być także kluczowym miejscem dla startów promów kosmicznych. Przygotowano już kolejne platformy startowe i centrum operacyjne. Jednak po katastrofie Challengera w 1986 roku pożegnano się z tym pomysłem. Jedynym śladem po obecności promów w bazie Vandenberg są wycięte skały na trasie między bramą kompleksu, a platformami startowymi. Asfaltowa droga biegnie pomiędzy pagórkami i wzgórzami, które nie pozostawiły wystarczająco dużo miejsca dla transportu promów. Ogrom prac wykonanych dla umożliwienia przewozu promów i fragmentów rakiet podziwiać można z okien autobusu, wożącego gości po bazie. Przejazd to wielce atrakcyjny, bo cała baza to jednocześnie piękne widoki i... rezerwat przyrody.
WROC - CENTRUM SEKRETÓW
Przed najbardziej emocjonującym punktem programu - wizytą przy platformie startowej, na której znajdowała się już przygotowana do lotu Delta, zabrano nas tam, gdzie dzieje się najwięcej, czyli do budynku WROC (Western Range Operation Command). Procedury bezpieczeństwa były jednak bezlitosne – żadnych telefonów, żadnych aparatów. Na dzień przed startem było tu jeszcze dość pusto, ale zapewniono nas, że już za kilka godzin zrobi się bardzo gęsto.
To właśnie tu mieliśmy w końcu okazję dowiedzenia się, jak skomplikowana operacją jest nie tylko sam start rakiety, ale i wszelkie działania mu towarzyszące.
Za zapewnienie bezpieczeństwa ludziom pozostającym w potencjalnie niebezpiecznej odległości od platformy startowej odpowiada jedna, specjalnie przeszkolona jednostka Sił Powietrznych. Do jej zadań należy między innymi wstrzymanie ruchu pociągów, które regularnie przejeżdżają przez teren bazy - biegnie tu bowiem regularna linia kolejowa. W odpowiednim momencie trzeba zatrzymać wszystkie pociągi w odpowiedniej odległości od platformy. Część żołnierzy znajduje się w miasteczku, pozostając w stałym kontakcie z centrum operacyjnym. W razie zagrożenia miejscowa ludność natychmiast przekierowywana jest do schronów. Nie jest to zadaniem trudnym. Jak przekonaliśmy się wszyscy następnego ranka, całe miasto (wraz z dziećmi, młodzieżą szkolną i zwierzętami domowymi) gromadzi się w punkcie obserwacyjnym oddalonym o kilka mil od miasta, aby obserwować spektakularny start rakiety. Tego się po prostu nie odpuszcza.
Wracając jednak do naszych baranów - najbardziej zdumiewającym miejscem w budynku WROC jest sala, w której znajdują się dziesiątki monitorów pokazujących wszelkie ruchy – ludzi, zwierząt i pojazdów - na terenie obejmującym nie tylko bazę, ale i rozległy obszar wokół niej. Na jednym z monitorów wyświetlają się wszystkie samoloty startujące z międzynarodowego lotniska w Los Angeles, na sąsiednim - te, które będą w najbliższym czasie lądowały. Mniejsze samoloty zajmują kolejny ekran. Z drugiej strony sali znajdują się monitory, na których zobaczyć można, gdzie aktualnie znajdują się stada ptaków, gdzie zwierząt i gdzie dokładnie przebywają pracownicy bazy.
Kolejne monitory, to podgląd na sytuację na oceanie. Obejmują one nie tylko wszelkie jednostki pływające - wliczając w to nawet jednoosobowe rybackie skorupki, ale także ruch na platformach wiertniczych znajdujących się pod torem przelotu rakiety. Na czas startu wszyscy pracownicy platform udają się do jednego pomieszczenia, wszelkie prace są wstrzymywane. Uruchamiane są procedury ewakuacyjne. Nikomu nie ma prawa spaść włos z głowy.
Ryzyko związane ze startem rakiety na bieżąco ocenia trzydziestoosobowy zespół. Stres jest nieuchronny – tu decyzje podejmować należy naprawdę w kilka sekund, a dane przewijające się przez kolejne monitory przetwarzać w jeszcze krótszym czasie. Tuż obok pracuje zespół meteorologów, oceniających na bieżąco warunki pogodowe. Nawet najmniejsze zmiany mogą mieć wpływ na odwołanie startu rakiety. Tak zresztą stało się i tym razem - już po rozpoczęciu odliczania do startu, nastąpiła zmiana kierunku wiatru. Start został odwołany i przeniesiony na kolejny dzień. Ostatecznie start Delty nastąpił dopiero po 48 godzinach...
Co mogłoby się stać, gdyby start odbył się zgodnie z planem, a pogoda postanowiła jednak się zmienić? Odpowiedzią na to pytanie był skrzętnie ukryty w centrum wszystkiego czerwony guzik, służący do natychmiastowego zniszczenia lecącej już rakiety. Po starcie nie da się już w żaden sposób wpłynąć na jej tor lotu. Każda jego zmiana zagrażająca misji, nieuchronnie musi zakończyć się eksplozją rakiety i błyskawicznym działaniem ukierunkowanym na zminimalizowanie zniszczeń, jakich dokonać mogą szczątki Delty. To naprawdę jest praca pod presją.
NATURA KONTRA TECHNOLOGIA
W czasie naszej wizyty mieliśmy także możliwość zobaczenia na własne oczy przechowywanej w jednym z hangarów rakiety Thor. Będzie ona jednym z głównych eksponatów powstającego na terenie bazy muzeum, dokumentującego kolejne etapy historii Vandenberga. Od prowadzącego projekt muzeum JP Pricharda (warto obserwować go na Twitterze – jest kopalnią wiedzy o programach lotów kosmicznych) dowiedzieliśmy się także sporo o kłopotach, z jakimi przez lata musiała zmagać się baza w związku z programem lotów.
Największy problem stanowiły - klasycznie - grupy ekologów. Na terenie bazy spotkać można ponad sto gatunków zwierząt, w tym osiemnaście zagrożonych. Nie było łatwo przekonać protestujących o tym, że procedury bezpieczeństwa zapewniają komfort nie tylko ludziom, ale i zwierzętom. Przez szereg lat za pomocą sprowadzanych do bazy ptaków łownych, przeniesiono siedliska zagrożonych gatunków ptactwa w bezpieczniejsze rejony.
Gdy pojawiły się oskarżenia, że hałas towarzyszący startom rakiet może powodować problemy ze słuchem u zwierząt, przeprowadzono eksperyment, polegający na umieszczeniu ochotników w wykopanym z tej okazji basenie, zabezpieczonym przed ewentualnymi szczątkami rakiety, aby sprawdzić, czy hałas związany ze startem miał jakikolwiek wpływ na ich słuch. Wyniki eksperymentu skutecznie przekonały ekologów. Pomógł także program opieki nad zwierzętami w bazie, polegający na tworzeniu im doskonałych warunków bytowania w odpowiedniej odległości od platform startowych.
Przez 24 godziny poprzedzające start, okolica platform jest monitorowana i dokładnie sprawdzana przez specjalnie przeszkoloną grupę żołnierzy. Zwierzęta, które zabłąkały się w tę okolicę są usypiane i bezpiecznie przewożone w bezpieczny rejon. Na kilka godzin przed startem odbywa się także symulacja polowania - dźwięk strzałów skutecznie płoszy dziką zwierzynę. Okolica patrolowana jest zresztą nad wyraz ekologicznie - konno.
Z zabawnych faktów - baza jest aktualnie opanowana przez stada dzikich świń, które w ciągu ostatnich lat wyjątkowo upodobały sobie ten teren i robią się coraz bardziej śmiałe. Kazano nam dobrze się rozglądać - zwierzątka potrafią ukraść nawet plecak, jeśli nieopatrznie zostawi się w nim cokolwiek jadalnego...
Druga plagą są szopy, które występują na terenie bazy już tak licznie, że trzeba było zacząć je dokarmiać. Rezydenci bazy zaczęli już traktować je jak zwierzątka domowe - na osiedlu jednorodzinnych domków na terenie Vandenberga powstało nawet miniaturowe zoo, którym zajmują się dzieci pracowników bazy. Zwierzątkami zajmują się także... szeregowcy. - To bardzo ważny element ich treningu. Uczy regularności, odpowiedzialności i troski o najmniejsze szczegóły - wyjaśniał oprowadzający nas po bazie porucznik. - Czym karmicie szopy? - zapytał znienacka jeden z uczestników naszej wycieczki. - Moje najbardziej lubią chipsy... - odpowiedział zakłopotany porucznik.
DELTA Z BLISKA
Kulminacyjnym punktem programu była oczywiście wizyta przy platformie startowej. Wrażenie, jakie robi przygotowana do startu Delta, jest naprawdę ciężkie do opisania. A to był dopiero początek wrażeń – wieczorem przybyć mieliśmy tu ponownie, aby zobaczyć poprzedzający start rollback. Na to naprawdę brak słów, to trzeba po prostu zobaczyć. Na szczęście ekipa NASA dba o to, aby żaden istotny moment nie umknął szerokiej publiczności.
Choć część z nas zmuszona była przegapić start Delty, mieliśmy możliwość zobaczenia go później – nawet jeżeli ogląda się go na filmie, nie umniejsza to towarzyszących mu emocji.
Na stronie NASA i profilach NASASocial w mediach społecznościowych można znaleźć jeszcze więcej filmów i relacji ze startu Delty. Warto jednak przede wszystkim wysyłać zgłoszenia na kolejne tego typu wydarzenia, bo choć podróż niewątpliwie wymaga pewnej poważnej inwestycji, to wrażenia pozostawia naprawdę niezapomniane. Wiedza przekazywana przez ludzi pracujących przy kolejnych misjach NASA jest naprawdę bezcenna, a możliwość zobaczenia wszystkiego z bliska to naprawdę wspaniałe doświadczenie. Na fali ekscytacji wyruszyliśmy w dalszą podróż, tym razem przekonać się, jak wyglądają przygotowania do kosmicznych lotów załogowych. W tym celu nie mogliśmy pojechać nigdzie indziej, niż do Houston.
W HOUSTON NIE MA PROBLEMU
Space Center w Houston, oferuje doświadczenia nieco bardziej turystyczne, to nadal wyjątkowo ekscytujące. Co prawda po odwiedzeniu bazy Air Force wszystko wydaje się być mało interesujące, ale jednak i na wizycie w Houston skorzystać można wiele. Wiedza wyniesiona z Lompoc pomogła nam lepiej zrozumieć procesy, o których opowiadano nam w czasie wycieczki po Centrum. A ta zaczęła się nietypowo – od krów...
Ominęliśmy sale wystawowe Space Center, aby zacząć od zwiedzania tego, co w Houston najbardziej interesujące - pracującej i funkcjonującej części całego kompleksu, czyli NASA's Johnson Space Center. Zaskakującym zatem widokiem była łączka, na której spokojnie pasły się krowy. Okazało się, że NASA wierzy, iż kontakt z naturą i obowiązki, które trzeba wykonać przy zwierzętach domowych, popłacają w dalszej pracy. Krowami, jak szopami w Lompoc, opiekują się kolejni pracownicy Centrum. To część każdego stażu oferowanego przez NASA. Po tym, co można było zobaczyć później, każdy bez zastrzeżeń uwierzył, że opieka nad krowami to chyba jedyny relaksujący obowiązek pracowników NASA.
W ramach programu zwiedzania dane było nam zobaczyć kolejne centrum dowodzenia, tym razem zabytkowe, ale nadal utrzymywane w budynku, w którym do dziś podejmowane są najważniejsze decyzje i działa nowe, supernowoczesne centrum kontrolne. Wstęp do niego jest zastrzeżony wyłącznie dla specjalistów z NASA i ich konsultantów, ale już wizyta w starszej części budynku daje pojęcie o tym, co dziać się może kilka pieter dalej. Do tego opowieść o dawnych czasach uświadamia, jak szalenie ryzykowną sprawą było wtedy wysyłanie ludzi w kosmos. Zielone konsole wyposażone są co prawda w telefony, ale w oczy rzuca się brak komputerów, widać jedynie skromne monitory, na których wyświetlały się dane z radarów. Acz komputer był na miejscu. Jeden. Rozmiarów małego budynku, o pamięci którą wyśmiałby posiadacz najprostszego smartfona. To właśnie w tym miejscu można uświadomić sobie, jak ogromnym i wartościowym dokonaniem zdawać by się wtedy mogło wysłanie w kosmos czegokolwiek, a co dopiero człowieka na Księżyc...
Nie czas jednak na filozoficzne rozważania. Zbliża się jeszcze bardziej zdumiewający punkt programu – wizyta w budynku, w którym trenują astronauci. - Ciekawe czy mają tam basen? - zastanawia się idący za mną mężczyzna. Basenu nie ma, ale jest jeszcze lepiej.
W budynku nr 9 kryje się Space Vehicle Mockup Facility, czyli mówiąc po ludzku – wielka hala, wypełniona pełnowymiarowymi atrapami takich technologicznych dzieł, jak Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, nowa kapsuła Orion czy prom kosmiczny. Wszystkie te konstrukcje, idealnie odwzorowujące oryginały, służą treningowi przyszłych (i nie tylko) astronautów. Halę oglądamy z poziomu korytarza na antresoli, co daje niezłe pojęcie o rozmiarach kolejnych modułów i pozwala dość dobrze wyobrazić sobie problemy, z jakimi borykać się mogą kolejni adepci sztuki podróży kosmicznych – klaustrofobia to z pewnością spory kłopot...
Można tu także zobaczyć naukowców i samych astronautów, którzy wykonują trudną pracę tworzenia czegoś z niczego – dokładniej, nowych i użytecznych przedmiotów z fragmentów wszystkiego, co w Stacji Kosmicznej można znaleźć. Przewidzieć trzeba wiele komplikacji i zaradzić problemom, zanim faktycznie pojawią się w mniej sprzyjającym środowisku.
Jedyne, czego brakuje do pełnego obrazu, to wizyta w bazie położonej w Arizonie – tam astronauci trenują w plenerze imitującym warunki na Marsie!
Głowa eksploduje najmocniej od emocji podczas ostatniego punktu programu. Ogarniamy już umysłem fakt wysyłania rakiet i promów w kosmos, ale cały czas zastanawiamy się, jak wygląda rakieta z bliska. Przed hangarem z napisem Saturn stoją dwa małe eksponaty – to jedna z pierwszych rakiet, które wysyłały satelity na orbitę. - Małe jakieś – kwituje z rozczarowaniem stojąca za mną Japonka. Za chwilę zamilknie i ona i cała reszta naszych towarzyszy. Nie skłamię mówiąc, że stojąca na platformie Delta II nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia, jakie udało się wywołać spokojnie spoczywającemu w hangarze Saturnowi. To zapewne kwestia odległości od tej imponującej konstrukcji, ale widok naprawdę odbiera mowę.
Na koniec wzruszenie, w typowym amerykańskim stylu. W sali kinowej Space Center wyświetlany jest film o historii podboju kosmosu. Archiwalny materiał wprost z centrum dowodzenia podczas katastrofy Challengera jest powalający. Chwile glorii blakną w jego obliczu. To doskonały finał dla naszego zwiedzania. Wychodzimy nie tylko nieco mądrzejsi, ale i zdumieni ogromem osiągnięć setek specjalistów i poświęceń dziesiątek ludzi.
Odkrywanie sekretów kosmosu i programów lotów kosmicznych jest wyjątkowo uzależniającym zajęciem. Kolejny start objęty także programem NASASocial – już w marcu. Tym razem się nie zgłosiłam, ale na pewno pomyślę o kolejnym. Dla takich widoków i wrażeń warto przemierzyć tysiące kilometrów.
Agata Połajewska