Obraz rzeczywistości w filmie Jensa Liena może być obcy przeciętnemu Polakowi. Ludzie nie rozmawiają o życiowych problemach, polityce, kulturze. Żyją w idealnym mieście, mają idealną pracę, a jedynym zmartwieniem jest kolor kuchennych płytek. Oto przykład raju dla obojętnych.
Ten drugi pełnometrażowy film Jensa Liena wyraźnie różni się od jego debiutu Jonny’ego Vanga (na naszych ekranach zagościł na początku tego roku), choć można w obu obrazach dopatrzyć się cech wspólnych. Reżyser wykreował zupełnie inny świat – bezkonfliktowy, prostolinijny, idealny aż do absurdu. Prowincjonalne miasteczko w Jonnym... również tak wyglądało dopóki główny bohater swoją nieodpowiedzialnością nie wywołał zamieszania. Ale tam w żadnej mierze nie naruszył istniejących zasad społecznych. Problem tkwił w przyjętej przez niego postawie. W Kłopotliwym człowieku przybycie Andreasa (świetny Trond Fausa Aurvaag) nie powoduje bynajmniej burzy, ale szybko staje się rysą na gładkiej powierzchni społecznego porządku. Bo to człowiek nieco inny, niespełniony, tęskniący za czymś. Znalazł się w nieodpowiednim miejscu. Czy to kara, czy może błędnie przyznana nagroda? Tak wygląda niebo czy piekło?
Andreas jest jednym z wielu, choć należących do mniejszości. Zanim zaczyna pracę, widzi, jak przed firmą służby porządkowe ściągają z ogrodzenia zwłoki poprzednika i do połysku myją ulicę. Rutynowe działanie, jak gdyby nic się nie stało. Rutynowe tu jest wszystko. „Cześć” na powitanie, „miło mi” w odpowiedzi. Rutynowy jest seks, rozmowa lub milczenie, zainteresowania. Nie trudno dojść do wniosku, że miasto jest wykreowaną dyktaturą szczęścia. Najciekawsze jednak jest to, że nie stoi za tym jakaś instytucja, tyran czy ideologia. Ten „błogi” totalitaryzm narodził się oddolnie, jest konwenansem, demokracją dobrobytu ponad wszystko. Faux pas jest mówić o zmartwieniach, problemach, tęsknotach czy uczuciach. Być może nie faux pas, a daremnym wysiłkiem. W tej przestrzeni ruchy i kombinacje są ograniczone; ludzie są jak meble przestawiane tylko zgodnie z najmodniejszym designem wnętrzarskim. Są stadem szczęśliwych i uśmiechniętych.
Ta kafkowsko-orwellowska wizja świata to zupełnie inny, niepokazywany dotąd obraz tzw. społeczeństw dobrobytu. Jens Lien i scenarzysta słuchowiska, na podstawie którego powstał film – Per Schreiner, oparli ją w znacznej mierze na obserwacji Norwegów. Jednak nie można powiedzieć, że to film tylko o Norwegii czy Skandynawii. W pogoni za generalnie określonym szczęściem (albo ograniczonym wyłącznie do statusu materialnego) każde społeczeństwo rozwinięte coś po drodze traci. Staje się egalitarnie puste i demokratycznie totalitarne.
Kłopotliwy... przypomina stylistyką filmy szwedzkiej legendy Roya Anderssona, pełne czarnego humoru i absurdu wyławianego z najzwyklejszych, codziennych sytuacji. Jest równie krytyczny, choć bardziej uporządkowany. Demitologizuje obraz społeczeństw uchodzących za wzór szczęśliwego życia. Przeciwstawia się definicji ogólnego zadowolenia, obalając jednocześnie wiele klasycznych teorii szczęścia społecznego. Robi to lekko i przekonująco, bawiąc się konwencjami, mieszając style i rozszerzając pola interpretacji. Rewelacyjne zdjęcia Johna Cristiana Roselunda przedstawiają niezwykły obraz Oslo – miasta idealnego – jakże odmienny od zdjęć pamiętnej Kristianii (dawna nazwa stolicy) w „Głodzie” Henninga Carlsena.
Film Liena jest jednym z najlepszych przykładów odrodzenia kinematografii norweskiej w ciągu ostatnich lat – coraz częściej skupiającej się na niepokojących zjawiskach, zaangażowanej i odważnej w pomysłach. Pozostaje czekać, żeby ta ostatnia cecha zagościła również u naszych twórców. Tymczasem nie mamy powodów do obaw, że szybko staniemy się pustym i mechanicznym społeczeństwem. Zmartwień i tęsknot ci u nas dostatek.
Paweł Urbanik
Rozmowa z Jensem Lienem, reżyserem ”Kłopotliwego człowieka”
Bohater twojego filmu trafia do nieba czy do piekła?
W słuchowisku Pera Schreinera, na podstawie którego powstał film, facet trafia do piekła. Zdaje sobie z tego sprawę, bo zasługuje na nie. Nie chciałem jednak pokazywać niczego wprost, bo byłoby to banalne. To miejsce jest tak doskonałe, że mogłoby być niebem. Na festiwalach widzowie mówili mi, że dla nich to raj, a mężczyzna zwyczajnie do niego nie pasuje. A ty jak uważasz?
Ja bym tam nie wytrzymał.
Ja też. Nie możesz być nieszczęśliwy, nie możesz zwariować. To jest najgorsze, co może spotkać człowieka. Ten cały chory porządek, świat w którym wszystko musi być ok., a twoją rolą jest nie wychodzić poza nawias czyli rozmawiać najlepiej o kolorze płytek kuchennych.
Ale ten totalitaryzm szczęścia istnieje za społecznym przyzwoleniem.
Albo dzięki społecznej obojętności. Obawiam się, że cały zachodni świat podąża w tę stronę. Ludzie ze społeczeństw rozwiniętych nie potrafią się normalnie porozumiewać. Sam wielokrotnie słyszę rozmowy o kolorach płytek, bo nikt nie chce albo nie umie poruszać ważnych tematów. Te „szczęśliwe”, zimne narody mają daleko z tyłu czyjeś zmartwienia, pragnienia czy uczucia. Z kolei brak empatii ze strony otoczenia wzmaga wewnętrzne poczucie samotności tych, którzy poszukują czegoś więcej niż nowej sofy do salonu. Dlatego w „Kłopotliwym...” chciałem zostawić taką sentymentalną kropelkę. Coś w tym perfekcyjnym społeczeństwie zostało utracone, ale bohater i mężczyzna z piwnicy noszą w sobie tęsknotę, o czymś pamiętają.
Styl, jakim opisujesz rzeczywistość, przypomina filmy Roya Anderssona. Wzorowałeś się na nim?
On z pewnością należy do bliskich mi twórców obok Lyncha i Bunuela, a w literaturze – Kafki. Tak widzę rzeczywistość. Lubię wykorzystywać humor, aby mówić o poważnych sprawach. To dodaje historii energii. Nie bez powodu wybrałem do roli Tronda Fausa Aurvaaga, który wygląda tragikomicznie. Jego twarz odzwierciedla człowieka o zgubionych emocjach. Wyraża to, co czuje wielu indywidualistów niedopasowanych do otoczenia i do końca samotnych. Aby to podkreślić, wszystko dookoła wyolbrzymiłem do stopnia absurdu. Pomogła mi w tym obserwacja moich rodaków, którzy czerpią życiową satysfakcję z co kilkuletniej wymiany łazienek.
Daje się zauważyć twój krytyczny stosunek do Norwegów jako społeczeństwa dobrobytu. Choćby w obrazie sterylnego Oslo.
Szukaliśmy tego miejsca przez rok, bo oczywiście nie wszystkie ulice dzisiejszego Oslo wyglądają tak jak w „Kłopotliwym...”. Zaskoczyli mnie natomiast Francuzi, którzy zatytułowali film „Norway of life”, co zawęziło interpretację. Norwegia jest tylko jednym z bogatych krajów Zachodu, w których ludzie przyjmują stadne postawy szczęśliwych, bo tak jest modnie. Ale różnimy się też od reszty tych narodów. Zauważyłem, że relacje między nami opierają się na bezrefleksyjnych „takach”. Idziemy do kina? Tak. Chcesz coś kupić? Tak. Chcesz się pieprzyć? Tak. Brakuje nam woli sprzeciwu. Społeczeństwo bez oporu jest piekłem. To koszmar panującej impotencji. Nikt ci niczego nie daje i ty nie możesz niczego ofiarować.
Doświadczyłem tego po norweskiej premierze „Kłopotliwego...”. Prasa się zachwycała filmem, ale nie pojawił się ani jeden konstruktywny artykuł, który byłby dialogiem racji czy analizą dzisiejszych problemów. Zastanawiam się czy współczesne kino potrafi jeszcze wzbudzić gorące dyskusje, które byłyby czymś więcej niż wyrazem zachwytu lub pogardy nad utworem.
Rozmawiał Paweł Urbanik