Pięć miesięcy po kinowej premierze, „Katyń” Andrzeja Wajdy ukazał się na DVD. Jego publiczny żywot już się jednak zakończył. Film nie otrzymał Oscara, ale wątpliwe jest, by złota statuetka zmieniała świadomość Amerykanów, czy skłoniła ich do zainteresowania historią Polski. Czy jednak lekcję katyńską odrobili już polscy widzowie i twórcy?
Po oscarowej imprezie reżyser cieszył się, że film mógł w ogóle zaistnieć w świadomości ludzi na całym świecie. „Katyń” był dedykowany jego rodzicom (ojciec Wajdy zginął w Katyniu), producenci powtarzali wielokrotnie, że chcą nim zainteresować młode pokolenie. Pokolenie to próbowano zainteresować przez wysyłanie całych szkół na seanse. Z sondaży publikowanych pod koniec ubiegłego roku wynikało, że ponad połowa Polaków nie wie, kto dokonał katyńskiej zbrodni. Wśród szkolnej młodzieży odsetek ten jest zapewne dużo wyższy. Wielkim sukcesem tego filmu byłoby, gdyby młodzież w ogóle była świadoma tych wydarzeń, ich charakteru i znaczenia. Wydaje się jednak, że film Wajdy zrozumiały jest jednak najbardziej dla tych, którzy na niego czekali.
Oczekujących można podzielić prawdopodobnie na dwie grupy. Tych, którzy chcieli, by tę zbrodnię pokazać wraz z jej bezpośrednimi okolicznościami, wprost i tym samym zakończyć okres jej całkowitego przemilczenia. Jako drugą grupę można wskazać tych, którzy oczekiwali od filmu refleksji nad historią Polski ostatnich kilkudziesięciu lat i próby odpowiedzi na pytanie o zależność między katyńską zbrodnią a kształtem dzisiejszej Polski. Rozdarcie między tymi oboma kierunkami jest w filmie widoczne i decyduje o pewnej słabości obrazu.
Trudno sobie wyobrazić widza, który z obojętnością oglądał będzie ostatnie sceny tego filmu. Dokumentalna skrupulatność, obojętność maszyny śmierci i twarze prowadzonych na stracenie, z którymi zdążyliśmy się podczas projekcji zsolidaryzować – wywołują emocjonalny efekt, który na długo zostaje w pamięci. Znakomite role Danuty Stenki, Mai Ostaszewskiej czy Andrzeja Chyry sprawiają, że na poziomie emocjonalnym i psychologicznym, film ten można uznać za udany, choć wątpliwe, by przedstawiał on szczyty możliwości zaangażowanych artystów.
Dużo gorzej wypada ta część filmu, w której twórcy próbują dokonać podsumowań o dziejowym charakterze. Nie jest przypadkiem, że najsłabszą częścią „Katynia” są sekwencje z Magdalena Cielecką i Antonim Pawlickim. To właśnie grane przez nich postacie – Agnieszka i Tur – miały apelować do młodego widza, związać go z historią katyńską. Jednak Cielecka zostaje w dość pomnikowy sposób przedstawiona jako współczesna Antygona, która przegrywa z PRL-owskim Kreonem, chcąc postawić bratu pomnik na cmentarzu. Tur zaś (Pawlicki) jest partyzantem z antykomunistycznego podziemia, objętym amnestią w zamian za wyjście z lasu. Epizod ten jest przesiąknięty aluzjami, osoby (a wśród młodych jest to przeważająca większość), które nie znają dziejów „żołnierzy wyklętych” i sytuacji w Polsce tuż po wojnie, najprawdopodobniej nie uchwycą znaczenia tej postaci. A sposób w jaki Tur ginie, a Agnieszka ponosi klęskę w swych działaniach, nie pozwala widzieć weteranki powstania warszawskiego i młodego antykomunisty inaczej niż jako być może szlachetnych, lecz głupich, naiwnych, z góry skazanych na klęskę don Kichotów.
Wydaje się, że reżyserowi bliższa jest postawa nauczycielki (Agnieszka Glińska), która chce, jak tłumaczy, wyrwać z systemu tyle wolności i polskości, na ile to możliwe, nawet za cenę kłamania o śmierci swego brata. Andrzejowi Wajdzie nie udało się tu wyjść poza ograniczenia jego pokolenia – moralny realizm „realnego socjalizmu” zatriumfował nad dosadnością prawdy. Słowa Agnieszki: „wybieram mordowanych a nie morderców” to w tym świecie zaledwie podniosły i szlachetny, ale przy tym żałosny w swej bezsilności frazes.
Problem nabiera ostrości, gdy weźmie się pod uwagę książkę, która była kanwą scenariusza filmu, „Post Mortem” Andrzeja Mularczyka. Od początku wiadomo, że próbujący dociec prawdy o zbrodni bohaterowie nie mają szans. Aparat bezpieczeństwa „nowej Polski” łamie najpierw szantażem młodego chłopaka, który donosi na oficera (granego w filmie przez Andrzeja Chyrę) szukającego informacji o losie Andrzeja (w tej roli w „Katyniu” wystąpił Artur Żmijewski). Bohaterowie Mularczyka próbują nie poddawać się rzeczywistości, pokonani zostają przez zło konkretne i nazwane – komunistyczną ubecję. W filmie Wajdy popełniają samobójstwo albo wpadają pod samochód po nieodpowiedzialnym wygłupie. Książka Mularczyka wychodzi naprzeciw młodym daleko bardziej niż film Wajdy. Główną bohaterką książki jest Nika, córka zamordowanego w Katyniu oficera, i to ona musi ostatecznie wziąć na siebie ciężar prawdy o zbrodni. I zmierzyć się z kłamstwem o niej. Czyli z opresją komunistycznego systemu.
Twórcom filmu zależało na tym, by w gorącej politycznej atmosferze, nie można było użyć filmu jako argumentu. Jednak nie brak w nim politycznych gestów. Postać sowieckiego generała, który chroni żonę i córkę Andrzeja, koresponduje z ciągłymi zapewnieniami Wajdy, że nie chciał zrobić filmu antyrosyjskiego. Najwyraźniej nie chciał też zrobić filmu, który można by odczytać jako wyraziście antykomunistyczny. Nie znajdziemy w „Katyniu” pogłębienia problemu odpowiedzialności polskich komunistów za kłamstwo katyńskie. Widz nie może więc zrozumieć wpływu jaki wywarło ono na dzisiejszą Polskę. Obraz Wajdy pozostaje tym samym niepełny.
Artysta ma prawo wybierać wątki, tematy i problemy, które uważa za ważne i pomijać te, które są mniej istotne. W przypadku takich filmów jak „Katyń” wymagania widzów mogą, a nawet muszą być wygórowane. Zrobienie takiego filmu w polskich warunkach to ogromny nakład finansowy wielu instytucji. Jakiemu reżyserowi instytucje te zaufają na tyle, by sfinansować projekt konkurencyjny wobec filmu Wajdy? A nie ulega wątpliwości, że w sprawie Katynia nie powiedziano jeszcze wszystkiego.
Kacper Ignatowicz