Jak ocenia pan kondycję polskich komedii?
Nie chciałbym generalizować. Powstaje u nas sporo komedii, co znaczy, że jest na nie zapotrzebowanie. Oczywiście, są komedie gorsze i lepsze, ale dopóki publiczność je ogląda, nie ma problemu. Nad kondycją polskiej komedii należałoby się zastanawiać, gdyby publiczności odwróciła się od tego typu filmów. Tego jednak nie przewiduję. Twórcy walczą o widza, więc starają się robić coraz lepsze komedie.
W ocenie naszych komedii, zwłaszcza romantycznych, można zaobserwować dwa skrajne stanowiska. Krytycy filmowi z założenia oceniają je nisko, skazują na niepowodzenie. Frekwencja w kinach, na tego typu produkcjach pokazuje, że publiczność je docenia,chce je oglądać. Dlaczego komedia romantyczna wielu kojarzy się z mało ambitnym kinem?
Może dlatego, że spełniać musi określone wymogi formalne. Ale jak w każdym gatunku jedni robią to lepiej, bardziej pomysłowo, inni mają mniej inwencji. Jeżeli taki film oceniany jest nisko, to znaczy, że jest po prostu słabą komedią. A to, że krytyka zachowuje rezerwę jest zjawiskiem normalnym, gatunki popularne zawsze bywały niedoceniane. To są takie mody krytyczne, które jednak przemijają. Ale filmy są robione dla publiczności. I w interesie kina jest, żeby były oglądane. Jeśli komedie romantyczne są chętnie oglądane, to znaczy, że dzisiejszej widowni coś się w nich podoba, są potrzebne. Jeśli widz dobrze bawi się na danym filmie, nie wiem czy należy chcieć czegoś więcej.
Mam wrażenie, że dziś film traktowany jest przede wszystkim jako produkt, który ma się dobrze sprzedać. Niedawno na ekranach polskich kina zagościł nowy film Juliusza Machulskiego „Ile waży koń trojański?". Reżyser zaliczył go do komedii romantycznych, a przecież film nie trzyma się tej konwencji, wychodzi daleko poza nią.
Myślę, że publiczność dzisiaj chętniej kupuje filmy opatrzone etykietką „ komedia romantyczną” To, że w filmie jest coś więcej, uznać można tylko za zaletę. Mnie spodobał się w nowym filmie Machulskiego mocny element parodystyczny, choć przyznaję, że czasami zbyt wykoncypowany, jakby wprowadzany trochę na siłę. Ale pośmiać się można.
Ale jest to chyba nieco inny śmiech niż np. przy ogładaniu „Misia”, „Rejsu”, „Samych swoich”, „Nie ma mocnych”. Dlaczego te filmy się nie starzeją? Inaczej jest z komediami, które postały w ostanich latach? Czy chodzi o to, że ich twórcy nie mają już godnych następców?
Rzeczywiście się nie starzeją. Okazuje się, że Bareja, Piwowski i Chęciński utrafili w pewne charakterystyczne cechy polskiej mentalności. Rzeczywistość się zmienia, a my ciągle dostrzegamy w tych filmach coś aktualnego, pokazanego w taki sposób, że nadal nas to śmieszy. Ci twórcy potrafili zachować dystans wobec charakterystycznych polskich absurdów. To jest chyba wspólna cecha ich filmów. I to sprawia, że są tak bardzo polskie, wręcz mało zrozumiałe dla odbiorcy zagranicznego. Czy to wada? Nie wiem, dla mnie ważne jest, że odbiorcy polskiemu wydaja się wciąż żywe.
Nie zaskoczyło pana, że podczas tegorocznej gali rozdania „Złotych kaczek” z okazji 100-lecia polskiego kina nie wspomniano nawet o „Rejsie”?
Tak, bardzo zaskoczyło. Złota Kaczka należała się, moim zdaniem, „Rejsowi”.Zakres spraw, których ten film dotyka jest znacznie szerszy, niż w nagrodzonej „Seksmisji”, a poczucie humoru, które reprezentuje Marek Piwowski znacznie bardziej spontaniczne i odkrywcze. Humor „Seksmisji" jest bardzo literacki. Inna rzecz, że może zapewnił to filmowi Machulskiego wielki sukces poza Polską, natomiast „Rejs” pozostał w gruncie rzeczy fenomenem lokalnym.
A jak ocenia pan produkcje Tomasza Koneckiego i Andrzeja Saramonowicza? Według ostatnich sondaży „Testosteron” i „Lejdis” miały rekordową liczbę widzów w kinach. Podobnie będzie z pewnością z ich najnowszą produkcją „Idealny facet dla mojej dziewczyny”. Skąd taki sukces tych produkcji?
Tomasz Konecki i Andrzej Saramonowicz trafili w zapotrzebowanie publiczności . Można im zarzucić, że w gruncie rzeczy nie wychodzą poza formułę dość prostego sitcomu. Ale nie widzę w tym nic złego, bo jeśli te ich filmy mają taką oglądalność, to znaczy, że publiczność oczekuje właśnie tego. I jest na tego rodzaju humor przygotowana. Ja na przykład w „Lejdis" z trudem rozumiałem dialogi. Byłem na seansie w dużym kinie i zauważyłem, że siedzący obok mnie młodzi ludzie też tylko po części wyłapują niektóre treści. Ale im to nie przeszkadzało, znacznie lepiej akceptowali konwencję.
Jeśli chodzi o język, to chyba nie mogło być inaczej. Niektóre dialogi twórcy zaczerpnęli z blogów. Język jest kolokiwialny. Czy tak należy mówić dziś do widza, by dobrze bawił się w kinie?
Zubożenie języka jest dzisiaj zjawiskiem powszechnym w środowiskach młodzieżowych i film je odbija. Ale uważam, że podążanie za blogami, nie jest dobrą drogą. To przecież język pisany, nie mówiony. Pisany pospiesznie, pełen skrótów, w gruncie rzeczy sztuczny tworzy slangową papkę, tylko w części zrozumiałą w mowie. Ale tendencja do upraszczania języka jest powszechna, bo na przykład w regionalnych komediach Jacka Bromskiego z cyklu „U Pana Boga za piecem" też mówi się specyficznym, sztucznym językiem, tyle, że wyrastającym z innych źródeł. To mieszanka gwary, języka literackiego i urzędowego, czasem bardzo udana, która ostatecznie wzbogaca film. Powtarzam, że język zaczerpnięty z blogu, a więc z komputerowej formy pisanej, z konieczności jest bardzo ubogi. Chyba powinno się szukać innej drogi.
Czego oczekuje pan od dobrej komedii?
Do przeszłości należy już moralizatorstwo w komedii, ukryte próby wychowywania społeczeństwa. Wiadomo, komedia powinna przede wszystkim bawić. A jeżeli przy okazji odkrywa jakieś nieznane strony rzeczywistości, pozwala nam jakoś inaczej spojrzeć na to, co nas otacza, można się tylko cieszyć. Nigdy jednak nie powinno to być celem. Nie chcemy dydaktyki, zresztą nie tylko w komedii.
Najlepsza pana zdaniem polska komedia ostatnich lat to...
Pewno zaskoczę Panią, ale wysoko oceniam „Małą, wielką miłość” Łukasza Karwowskiego. Gra w tym filmie amerykański aktor Joshua Leonard , jako partnerkę ma Agnieszkę Grochowską i oboje tworzą naprawdę sympatyczną parę, jest między nimi - jak to się mówiło kiedyś w branży - prawdziwa chemia. Niewiele takich par można dziś znaleźć na ekranie, komedia jest raczej popisem solistów. Ale zapytała mnie Pani także o polskie komedie wszechczasów. To proszę bardzo - z przedwojennych „Piętro wyżej" Leona Trystana, z powojennych „Skarb" Leonarda Buczkowskiego (nie wiem, czy Pani wie, że na ekranie podpisany jest jako Marian Leonard) , „Rejs” Marka Piwowskiego,„Seksmisja” Juliusza Machulskiego i , tradycyjnie, „Sami swoi” Sylwestra Chęcińskiego. Gdyby można było listę powiększyć, dodałbym „Misia” Barei, czyli nic nowego! Ale to wszystko dobre i śmieszne, w gruncie rzeczy ponadczasowe komedie.
Rozmawiała Magdalena Zaliwska