Pomijając trwającą od wielu lat krytykę decyzji Szwedzkiej Akademii, domyślam się, że Jean-Marie Gustave Le Clezio jest pisarzem jeśli nie wybitnym, to przynajmniej ze wszech miar oryginalnym, sprawnym warsztatowo i wyróżniającym się na tyle, by za tę “ponadprzeciętność” otrzymać najbardziej prestiżowe wyróżnienie literackie świata. Piszę: “domyślam się”, jako że lektura “Uranii” nie pomaga w zrozumieniu tegorocznej decyzji i zamiast zachwycać, przynosi tylko kolejne argumenty zagorzałym krytykom werdyktów literackiej nagrody Nobla.
Nie jest oczywiście żadnym argumentem to, że do samego października 2008 roku mało kto w Polsce o Le Clezio słyszał nie mówiąc już w ogóle o dogłębnej znajomości jego dzieł. Nie zmienia to faktu, że o efekcie zaskoczenia pisano dość powszechnie (“Nieznany w Polsce Le Clezio laureatem Nobla” itd.), jakby miało to oznaczać, że pisarze nad Wisłą nierozpoznawani na tak prestiżowe laury nijak nie zasługują. Gdyby kierować się tą zasadą, nagrodę powinien otrzymać Paulo Coelho, niedawno zmarły William Wharton, a najlepiej Janusz L. Wiśniewski lub Margit Sandemo (norweska autorka kultowej u nas, namiętnie wypożyczanej we wszystkich chyba, nie tylko prowincjonalnych, bibliotekach 47-tomowej “Sagi o Ludziach Lodu”).
Rzadziej zwracano u nas uwagę na to, że we Francji jest Le Clezio autorem doskonale znanym, że od lat wymieniano jego nazwisko w gronie kandydatów do Nobla, a w sondażu przeprowadzonym przez literacki magazyn “Lire” uznany został za największego żyjącego pisarza francuskiego. Warto też, przy okazji tego wyróżnienia, zastanowić się nad polityką wydawniczą krajowych oficyn, jako że nie jest dla mnie do końca zrozumiałe, dlaczego z bogatego dorobku Le Clezio (liczącego prawie 40, a nie – jak mogli Państwo przeczytać w większości prasowych i internetowych doniesień – 30 pozycji książkowych) znaliśmy u nas do tej pory zaledwie trzy powieści, z których ostatnia ukazała się trzynaście lat temu (“Onitsza”, 1995 – w tych dniach nakładem PIWu ma się ukazać wznowienie). W latach wcześniejszych również nie rozpieszczano potencjalnych fanów pisarza: w 1965 wydano u nas debiutancki “Protokół”, a po dwudziestoletniej przerwie “Pustynię” (1985). Teraz sytuacja zapewne diametralnie się zmieni, na co wskazuje chociażby ilość tłumaczeń w ostatnich latach autorów takich jak Pamuk, Lessing, Coetzee czy Jelinek.
Należy też mieć nadzieję, że kolejne przetłumaczone na polski powieści Le Clezio nie sprowokują recenzentów do stwierdzeń tak kategorycznych i jednak nieco krzywdzących, jak w przypadku piszącego do “Dziennika” Krzysztofa Cieślika: “Milan Kundera, Philip Roth, Mario Vargas Llosa, John Updike, Salman Rushdie to tylko krótka lista tych, których pominęła w tym roku Akademia Noblowska. Sądząc po "Uranii", Le Clezio mógłby wymienionej piątce co najwyżej parzyć kawę”.
Nowy, wspaniały świat
Nie wiem, czy rzeczywiście powinno się francuskiego prozaika ograniczać wyłącznie do roli kelnera na usługach innych możnych literackiego świata, nie ulega jednak mojej wątpliwości, że o ile podejmuje Le Clezio w “Uranii” wątki charakterystyczne dla całej swojej twórczości (zderzenie kultur, zaginione cywilizacje i tradycyjne kultury, krytyka globalizacji i konsumpcyjnego stylu życia), o tyle nie jest to dzieło prezentujące nam pełnię możliwości artystycznych, jakimi dysponuje autor “Onitszy”, a – jak staram się wierzyć – to właśnie względy literackie, a nie miłość jaką autor darzy ludy pierwotne i podróże po świecie zdecydowały o przyznaniu mu literackiego przecież Nobla.
Bohaterem i zarazem pierwszoosobowym narratorem powieści jest Daniel Sillitoe, geograf z Uniwersytetu Paryskiego, który przyjeżdża do Meksyku, by przeprowadzić badania żyznych gleb w dolinie rzeki Tapalcatepec. Pierwszy rozdział powieści nie zapowiada jednak, że już za moment przeniesiemy się do Ameryki Środkowej, by eksplorować zapomniane cywilizacje – Daniel jest jeszcze chłopcem, trwa II Wojna Światowa, jest głodno i zimno. To wtedy mały Sillitoe poznaje nazwę Urania i dochodzi do wniosku, że musi być to inny świat, do którego udają się po śmierci dobrzy ludzie, tacy jak Mario, który był dla Daniela kimś w rodzaju starszego dnia i któregoś dnia został zamordowany przez Niemców.
Urania wymyślona przez naszego bohatera po to, by – mimo niesprzyjających okoliczności – móc bezkarnie marzyć i nie myśleć o tym, że znowu nie ma niczego do jedzenia, zostaje wkrótce zapomniana. Myśl o tym nie do końca rzeczywistym, alternatywnym świecie powraca wiele lat później, właśnie wtedy, gdy doctor Daniel trafia do Doliny, do ośrodka naukowców Emporio, środowiska antropologów z różnych stron świata. Uranią nie jest jednak ani wzgórze zamieszkiwane przez antropologów, ani zamieszkiwana przez tubylców Dolina, ani tym bardziej Strefa, w której umieszczono prostytutki zniewolone przez niejakiego Groźnego.
Chodzi o Campos – enklawę, w której schronili się ludzie wykluczeni, odrzuceni przez resztę społeczeństwa, “mężczyźni z przeszłością, kobiety po przejściach” po to, by wspólnie – pod opieką Doradcy – stworzyć nowy, wspaniały świat, żyć w zgodzie z samym sobą, każdego dnia i każdej chwili uczyć się nie tyle wiedzy z podręczników szkolnych, co prawdziwego życia. Brzmi to wszystko niezwykle naiwnie i takie jest w istocie – Campos/Urania to przede wszystkim dość pretensjonalna utopia, baśń dla nieco starszych dzieci (seksualność swobodna, ale kontrolowana, równość płci, młodzi mają “dostęp do seksualności” itd.), którym życie mocno dało już w kość, więc teraz dobrze by było odpocząć, znaleźć swoje miejsce, przemyśleć swoje dotychczasowe czyny.
Żeromski w Meksyku
Wszystko w “Uranii” dzieje się dość przypadkowo – Daniel jadąc do Doliny spotyka w autobusie dziwacznego młodzieńca, Rafaela, który – jak się od słowa do słowa okazuje – jest mieszkańcem Campos. Domyślamy się więc, że Daniel zostaje zaintrygowany (można rzec bardziej ironicznie: “zainfekowany”) i temat mieszkańców tej małej osoby już nie da mu spokoju, zmieni jego sposób patrzenia na rzeczywistość i wpłynie znacząco na dalsze postępowanie.
Niepoważna, wulgarna i seksistowska, rozmowa antropologów o zamiarze przeprowadzenia “badań” (nie tylko antropologicznych) w Strefie prowadzi do ostrego wystąpienia idealisty Daniela, który nie tylko staje w obronie nieznanej mu nastoletniej prostytutki Lili, ale wkrótce zapragnie odmienić jej losy, a także – kto by pomyślał – zacznie darzyć ją miłością tak czystą i bezgraniczną, że aż nieznośną literacką i pretensjonalną (“Lili, Lili z laguny, Lili o gładkiej twarzy dziecka, o piersiach opiętych zbyt ciasnym stanikiem, Lili o oczach jak krople obsydianu, Lili z dalekich gór [...] Poznaj jej spojrzenie, bezpośrednie, spokojne, z gwiazdką światła błyszczącą w głębi tęczówek [...] Mówię: >>Nikt cię tam nie zabije<. Mam ochotę dorzucić, ale nie śmiem: bo jesteś nieśmiertelna. Nie zrozumiałaby”).
Ostatecznie nie udaje mu się niczego – może prócz świadectwa danego czytelnikom – osiągnąć ani w sprawie poniżanych i więzionych prostytutek, ani w związku z końcem “idealnej republiki” i wypędzeniem mieszkańców Campos przez okrutnych kapitalistów. Mnóstwo słów zastępujących działanie. Baśń czasów globalizacji, XXI-wieczna powieść pozytywistyczna opowiadająca o zderzeniu cywilizacji i końcu pewnego świata, “snu o Campos”, o wyzysku biednych i niewinnych, o dyktatorskich dążeniach charakteryzujących nawet naukowców, do których Daniel traci wszelkie złudzenia. Naiwny, choć urzekający i w jakiejś mierze oczywiście słuszny idealizm francuskiego geografa, a za nim samego Le Clezio, przywodzi mi na myśl czytane w liceum powieści Żeromskiego. Tak – myślałem - w końcu jest, ten nie przyznany swego czasu Nobel dla autora “Ludzi bezdomnych”. Doczekaliśmy się.
Budowniczy mostów
Czyta się “Uranię” lekko i bez większych trudności, choć od razu zaznaczyć trzeba, że – biorąc pod uwagę tematykę tego utworu – niekoniecznie musi to być w tym wypadku komplement. Powtórzę więc raz jeszcze, że nie warto się do Le Clezio zrażać po lekturze samej “Uranii”, gdyż – jestem o tym przekonany – nie za tę banalną i mało zajmującą opowieść przyznano mu najwyższy laur w dziedzinie literatury. Gdyby tak było, słowa Filipa Łodzińskiego (“Le Clezio buduje mosty”) należałoby wyrwać z kontekstu i odczytać dosłownie. Bo – po lekturze tej powieści wydanej we Francji w 2006 roku – skłonny byłbym uwierzyć, że rzeczywiście jest Le Clezio lepszym budowniczym mostów niż prawdziwie zajmujących powieści.
Grzegorz Wysocki