„Rebelia” Mariusza Sieniewicza jest pamfletem na powszechny dzisiaj kult młodości.
Główny bohater, trzydziestotrzyletni Błażej Pindel, ma do spełnienia misję wywołania geriatrycznej rewolucji i przywrócenia „starego świata”. Książka, okrzyknięta jako najsprawniejsza literacko powieść Sieniewicza, żongluje literackimi konwencjami; odnajdziemy w niej elementy powiastki filozoficznej, antyutopii, awanturniczego romansu i paszkwilu. Czy jednak utrzymana w postmodernistycznym tonie powieść może spełnić rolę, jaką przed nią postawiono, i rzeczywiście „rozbroić” ponowoczesny kult konsumpcji? Na ile deklaracje autora są wiarygodne?
Z Mariuszem Sieniewiczem rozmawia Andrzej Burgoński.
Co było powodem powstania pana najnowszej książki? Czy miał to być wyraz sprzeciwu i buntu przeciwko współczesnej kulturze i jej hedonisycznej estetyce? Czy zapragnął pan po raz kolejny stanąć po stronie wykluczonych – w tym przypadku ludzi starszych?
M.S.: Wszystko zależy od tego, jak definiuje się literaturę i czego się od niej oczekuje. Rzeczywiście, „Czwarte niebo”, „Żydówki…” „Rebelia” układają się w „trylogię” mechanizmów wykluczania. Literatura jest dla mnie zawsze stawaniem po stronie przegranych, marginalizowanych, po stronie tych, którzy „dostają po dupie od życia”, to pewien wewnętrzny imperatyw, od którego nie uwolnię się i nie chcę się uwolnić, także poczytne peany na cześć „królów życia” mi nie grożą. W dzisiejszej mocno zunifikowanej, zhomogenizowanej rzeczywistości, w jednorodnej kulturze, jednym ze źródeł pisania może być tropienie śladów obcości, odmienności, spychania różnego rodzaju zjawisk na margines kultury. I w tym kontekście można podejść do „Rebelii” jako do śledztwa przeciwko gettyzacji starości. Tutaj wiek, przemijanie, uwiąd, stetryczenie są negatywnymi kategoriami wykluczającymi ze społeczeństwa. Popkultura wmawia nam, że wprost przeciwnie – mamy być młodzi, doskonali, cudowni, sprawni i fenomenalni przez sam fakt, że funkcjonujemy w świecie. Na pewno jest to również forma mojego bardzo wewnętrznego buntu wobec tej hedonistycznej estetyki, że liczy się tylko i wyłącznie to, co przynosi samozadowolenie, co przynosi narcystyczną rozkosz. Przywołując Sloterdijka – stajemy się trawiennymi maszynkami, które przyjmują gigantyczne ilości bodźców zewnętrznych, jednorazowych, tylko po to, by je przetrawić i zaspokoić konsumpcyjną czy zmysłową stronę życia.
Książka nie tylko ujmuje się za ludźmi starszymi, ale stanowi także w pewnym sensie apoteozę starości. Mitologizuje pan w niej starość, odziera człowieczeństwo z narosłego na nim fałszu naszej epoki. Wszystko po to, by dotrzeć do nieskażonej warstwy. Czy jest nią właśnie starość? Jakich wartości się pan w niej dopatruje?
M.S.: Eschatologicznych, co oczywiste, i estetycznych, ale te, aby były podjęte, należałoby odwrócić dzisiejsze kanony, paradygmaty, wzorce kultury. Dla mnie podstawową wartością starości jest rozpoznanie własnego życia jako losu. A zmierzenie się człowieka z własnym losem przywołuje tę zapomnianą formę tragiczności, w której wiele pytań znajduje swą wyższą sankcję, a o której
"W dzisiejszej mocno zhomogenizowanej rzeczywistości, w jednorodnej kulturze, jednym ze źródeł pisania może być tropienie śladów obcości, odmienności, spychania różnego rodzaju zjawisk na margines kultury."
wspomina chociażby Karl Jaspers. Przestaliśmy postrzegać egzystencję przez pryzmat losu, przestaliśmy być istotami tragicznymi. Starość go przywołuje i odnawia. A los jest niczym innym jak tylko pojmowaniem życia w kategoriach pełnej, całościowej opowieści o sobie i świecie. Młodym ludziom, i nam również funkcjonującym w tej infantylnej kulturze, podsuwa się pod nos bajeczkę, że życie można podzielić na ciąg ekstatycznych, cudownych chwil, że żyjemy i żyć możemy w wiecznym „teraz”. Tym samym zamykamy się na ciągłość życia w jego wszelkich przejawach i w jego wielkim bogactwie. W dodatku starość otwiera nas na coś, co nazwałbym metafizyką i eschatologią ciała. Dlatego starość jest niezwykle bogatą, cudowną epopeją na temat przemijalności człowieka. Tymczasem wymazujemy przemijalność, czynimy z niego temat tabu, nie potrafimy uczynić z niego pozytywnej wartości. W starym człowieku człowieczeństwo rozkwita najpełniej.
„Rebelia” dla przeciętnego czytelnika nie jest z pewnością książką prostą w odbiorze. Nie ma pan jednak w zwyczaju pisać literatury lekkiej, łatwej i przyjemnej. Jaką misję powinna pełnić pana zdaniem literatura?
M.S.: W literaturze można dopatrywać sie jej wielorakich zadań i odsłon. Są pisarze, którzy traktują literaturę w kategoriach ludycznych. Ma ona sprawiać przyjemność, być pewnego rodzaju rozrywką i wytchnieniem dla czytelnika. Ten typ literatury ma przenieść eskapicznie czytelnika w jakiś poukładany i harmonijny świat, ma być rozrywką, wytchnieniem. Ja należę do przeciwnego obozu. Wydaje mi się, że literatura ma przede wszystkim boleć, uwierać, stawiać niewygodne pytania, stawać w poprzek naszych przyzwyczajeń i wyobrażeń. Musi w jakiś sposób wręcz irytować czytelnika, zmuszać do podjęcia samodzielnego dialogu z książką, a tym samym do próby podjęcia dialogu ze światem, w którym żyje. Literatura musi znaczyć – ma pewien zestaw „powinności”, choć wiem, że to łatwe do obśmiania dzisiaj. Nie nazywałbym ich oczywiście górnolotnie misją. Uważam jednak, że literatura musi bardzo wnikliwie, bardzo przenikliwie
"Literatura ma przede wszystkim boleć, uwierać, stawiać niewygodne pytania, stawać w poprzek naszych przyzwyczajeń i wyobrażeń."
podpatrywać świat, w którym funkcjonujemy i wystawiać mu rachunek.
Tutaj nawiązuję chociażby do tego, co się ostatnio mówiło o tak zwanej prozie zaangażowanej. Do tego gatunku zaliczono również „Czwarte niebo”. Był to pewien odruch wymiotny, czy jednocześnie odruch obronny, wobec tej rzeczywistości, która w latach dziewięćdziesiątych przybierała bardzo upiorne i koszmarne kształty. Te liszaje nędzy, marginesy ludzi wykluczonych, bezrobotnych, wytrąconych ze swojego życia przez tak zwany nowy, wspaniały świat, w sposób naturalny i oczywisty popchnęły mnie do opisu tej bezpośredniej, konkretnej rzeczywistości, w której jestem bardzo głęboko zanurzony. Był to odruch intuicyjny, odruch nieuwarunkowany jakimkolwiek kalkulowaniem czy racjonalizmem. Stąd, złość mnie ogarnia, a poten bezradny śmiech, gdy słyszę, że zaangażowanie jest jakimś literackim trendem, modnym zjawiskiem. Kompletna pomyłka.
Dlatego w książce dotyka pan istotnych problemów społecznych...
M.S.: Nie wierzę w jakiś urojony rozdźwięk, rozdarcie, między tym co społeczne, a tym co indywidualne, między tym co polityczne, a tym co prywatne. Uważam, że te sfery się przenikają, zazębiają. Każdy człowiek, każdy bohater, nawet jeśli miałby w książce skupiać się tylko na swoim wewnętrznym świecie, jest jednak wykwitem czasów, w których funkcjonuje. Nawet jego sposób myślenia pokazuje, jakim jesteśmy społeczeństwem. Oczywiście w sposób ogólny. Właściwie cała sztuka polega na tym, żeby poprzez opis konkretnego człowieka opisać także wspólnotę. Dlatego nie oddzielałbym tych sfer. Podobnie rzecz dotyczy podziału: prywatne – polityczne. Obecnie toczy się debata na temat literatury politycznej. Stawia się pytanie, na ile literatura zaangażowana jest
"Nie traktuję sformułowania 'polityczność' w kategoriach partyjniackich, ale w tym sensie, że bliski jest mi jednak wymiar społeczny literatury."
literaturą polityczną. Ale jeśli traktować określony sposób poznawania i opisywania świata jako ujawnianie różnego rodzaju mechanizmów społecznych i pewnych zależności, zazwyczaj hierarchicznych, w które jesteśmy wpisywani, to ma to wymiar ewidentnie polityczny. Nie traktuję sformułowania „polityczność” w kategoriach partyjniackich, ale w tym sensie, że bliski jest mi jednak wymiar społeczny literatury. Oczywiście nie chodzi tutaj o żadne powieści tendencyjne, z kluczem, czy powieści socrealistyczne, co często się tej literaturze zarzuca. Chodzi o literaturę, która przede wszystkim opisuje człowieka wobec określonej wspólnoty, społeczności. Jak on rewiduje swój stosunek do siebie i do wspólnoty, a zarazem jak wspólnota postrzega tego pojedynczego człowieka. To jest uniwersalny kod, którym się kieruję, jeśli w ogóle biorę się za pisanie.
„Rebelia”, podobnie jak wcześniejsze pana książki, napisana jest językiem groteski...
M.S.: Literatura stricte realistyczna – która idzie na sznurku logiki zewnętrznej, na sznurku porządku przyczynowo-skutkowego – bardzo mało o nas mówi. W tym rodzaju literatury sam język jest tylko i wyłącznie płytkim, płaskim narzędziem do nazwania tego, co nas otacza, w pozornie obiektywnych, sprawdzalnych sposobach. Dlatego takiej literatury zupełnie nie czuję. Dla mnie język posiada wymiar metaforyczny i symboliczny, który doszukuje się w opisywanej rzeczywistości, różnego rodzaju szczelin, pęknięć, momentów, kiedy prześwituje coś więcej, poza ten widzialny stół, krzesło, poza widzialną lampę. Rzeczywistość ma różne dna, a język jest pełnoprawnym narzędziem do opisu naszego świata, zarówno wewnętrznego, jak i zewnętrznego. W języku odbija się rzeczywistość transcendentna. Służy on nie tylko do nazywania świata i rzeczywistości, ale również do stwarzania tego świata, do nazywania go w zupełnie inny sposób, niż się do tego przyzwyczailiśmy.
Relacje międzyludzkie, relacje między światami zewnętrznym a wewnętrznym, między językiem a rzeczywistości, między jawą a snem nigdy nie są raz dane, nigdy nie są czarno-białe. To coś migotliwego, gorącego, zmiennego i szaleńczego. Siedzi w nas pospołu kapłan i błazen – dureń, kretyn i mędrzec, poczciwiec. Jesteśmy miazmatem, czy workiem różnego rodzaju nastrojów i klimatów. Tylko groteska jest w stanie oddać tę wielowymiarowość. Nigdy nie chciałbym, żeby to co piszę, było osadzane w jednorodnych tonacjach. Jeśli to iskrzy, błyska się różnego rodzaju tonacjami, migoce różnymi rytmami, i języka, i opisu bohaterów, to wtedy wydaje mi się, że o wiele pełniej dotykam tego, co chcę wyrazić. Groteska jest dla mnie kategorią głęboko ontologiczną, ona wychwytuje naszą istotność.
Z jakiego nurtu literatury pan – jako pisarz, wyrasta? Na jakiej literaturze się pan wychował? W „Rebelii” dotrzec można inspiracje twórczością Dostojewskiego i Orwella. Odnajdujemy także nawiązania do tytułów Borowskiego i Houellebecqa, a klimat książki przywołuje baśniowość poezji Leśmiana...
M.S.: Myślę, że bardzo trudno jest określić jeden nurt literatury, z której czerpię, zważywszy na „Rebelię”. Jak słusznie pan zauważył, tych odwołań w mojej książce jest bardzo dużo. Jeśli mielibyśmy jednak przyjąć za obowiązujący podział literatury na kapłańską i błazeńską, to rzeczywiście bliżej mi do błazna niż do kapłana. Bliżej mi do kogoś, kto stawia niewygodne pytania w prześmiewczy, krnąbrny, prowokacyjny sposób, niż kogoś, kto ma krzepić serca i występować w pozycji kapłańskiej, mentorskiej. Więc ten nurt literatury, który nazwałbym nurtem odwróconego czy przekrzywionego lustra, jest mi o wiele bliższy. Natomiast mnogość odwołań w „Rebelii” do różnych twórców jest wynikiem przeświadczenia, że jednak funkcjonujemy w bibliotece, że
"Nie wierzę w jakiś urojony rozdźwięk, rozdarcie, między tym co społeczne, a tym co indywidualne, między tym co polityczne, a tym co prywatne. Uważam, że te sfery się przenikają, zazębiają."
współczesną kulturę można postrzegać w kategoriach biblioteki jako zbioru niezliczonej ilości kodów, tekstów, znaków, pewnych tropów i tradycji. Nasiąkamy tym, jesteśmy w tym w jakiś sposób zanurzeni. Ja sam jestem nieświadomą biblioteką, wypchanym, nażartym brzuchem znaków, tekatualnych światów, z którymi raz walczę, a raz wykorzystuję do nazywania własnego świata. W „Rebelii” pojawia się metafora mauzoleum. To moje poczucie upiornej biblioteki, która w jakiś sposób nas obezwładnia swym trwaniem, swoją „nieśmiertelnością”. Czasem trudno wydobyć z siebie indywidualny, intymny głos.
Co sądzi pan o literaturze współczesnej? W jakim kierunku zmierza? Czy dostrzega pan – między innymi tu, na naszym polskim gruncie – pisarzy, którzy nie podążają za modą bycia trendy, stronią od wpływów kultury masowej i showbiznesu? Jakie ma pan zdanie o literaturze pisanej „pod publiczkę”, o pisarzach salonowych (np. z tak zwanej „Warszawki”), uprawiającyh pisarski lans?
Ostatnio przeczytałem Huberta Klimko-Dobrzanieckiego i jego ironiczne, autoiroczne małoojczyźniane pisanie, z domieszką „czeskiej” niefrasobliwości było dla mnie nowością. Może to jest jakiś kierunek, zwłaszcza, gdy człowiek jest przesiąknięty mroczną „północnością” A moje zdanie na temat literatury pisanej „pod publiczkę” i pisarzy salonowych z tak zwanej „warszawki” jest oczywiste. Kilka razy już o tym mówiłem, kilka razy dostałem za to po głowie. I dobrze, bo kompletnie tego nie rozumiem. Jest to mi zupełnie obce, nie moja to bajka. Literatura to nie jest jakiś popkulturowy produkt, mainsteamowa wydmuszka, taki kogucik na patyku, za który autor wyląduje ma pierwszej stronie kolorowego pisemka. Nie wierzę w tezy, że literatura jest częścią showbiznesu i musi się ścigać z kretynizmami kultury pop. Wyrastam ze starej tradycji, że literatura musi stawać w poprzek tego, co obecnie dominuje, co obecnie jest modne, ze wszystkimi tego oczywiście konsekwencjami. Nie wyobrażam sobie sytuacji, gdyby cała literatura miała uczestniczyć w takim showbiznesowym wyścigu, bo w tym momencie zatraca się jej podstawowa wartość. Strategie lansiarskie czy autolansiarskie są dla mnie żenujące. Ale też coraz mniej mnie to wszystko obchodzi.
Na co dzień mieszka pan, pracuje i tworzy w Olsztynie, będąc z tym miejscem emocjonalnie związany. Nie uległ pan pokusie przeprowadzenia się do którejś z wielkich metropolii europejskich. Czy małe miasto stwarza dogodne warunki do powstawania literatury zaangażowanej? Czy istotne problemy społeczne widać wyraźniej z perspektywy Olsztyna, niż na przykład Warszawy, Gdańska i Poznania? Z tego co pamiętam, bohaterowie „Czwartego nieba” byli mieszkańcami małego miasta...
Z tworzeniem literatury poza Warszawą jest o tyle problem, że sytuacja jest dość ambiwalentna. Wielu krytyków literackich podkreśla fakt, że następuje coś takiego jak powrót centrali. Po latach dziewięćdziesiątych, które były oazą wolności, różnorodności, kiedy powstawały różne ośrodki kulturalne, a przede wszystkim różne ośrodki – nazwijmy to - dystrybucji idei, teraz wracamy do Warszawy, która staje się pewnego rodzaju centrum owej dystrybucji. Kto nie funkcjonuje w Warszawie, nie zaznacza swojej obecności w stolicy, ten przestaje być słyszalny. Jest to bardzo niepokojące zjawisko. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie przeprowadzki do Warszawy. Wydaje mi się, że funkcjonowanie i życie na prowincji w jakiś sposób zbliża piszącego do krwioobiegu rzeczywistości, do krwioobiegu życia. Prowincja jednocześnie gwarantuje pewien dystans pozwalający spokojniej a zarazem dotkliwiej i bardziej dojmująco spojrzeć na świat. Poza
"Wydaje mi się, że funkcjonowanie i życie na prowincji w jakiś sposób zbliża piszącego do krwioobiegu rzeczywistości, do krwioobiegu życia."
tym pisząc z perspektywy prowincjonalnego miasta, zapomina się o literaturze jako o pewnej profesji opatrzonej różnego rodzaju rytuałami. To właśnie pisanie z dystansu, gdzieś z daleka, jest dla mnie błogosławionym wręcz wyciszeniem. Tak jak mówiłem na początku, w literaturze interesuje mnie to, co nie znajduje się w głównym nurcie jakiegoś dominującego dyskursu. To, co jest słabe albo w ogóle nie słyszalne, to co jest gdzieś na marginesie, z czego czyni się we współczesnej kulturze i świecie temat tabu. Starość w „Rebelii” jest dla mnie tego typu tematem. Mieszkam w bardzo starej olsztyńskiej dzielnicy, na Zatorzu, która jest światem starców. Jeśli przejdzie się przez ową granicę – czyli tory, i wejdzie do normalnego świata, to widać jak te światy się od siebie różnią. Poza tym wszystkie problemy społeczne, na bazie których chcociażby powstała i powstaje tak zwana literatura zaangażowana, boleśniej i wydatniej odkładają się ma prowincji. W większych miastach tego rozwarstwienia i uciążliwości nowego, wspaniałego świata, aż tak mocno nie widać.
Przedostatnia pana książka, „Żydówek nie obsługujemy”, zyskała wielki rozgłos między innymi za sprawą piętnowania stygmatyzującego i wykluczającego dyskursu, który zapanował wówczas w naszym społeczeństwie. Co może wnieść w życie społeczne lektura najnowszej pana książki? Uwrażliwienie na obecność ludzi starszych? Wsłuchanie się w to, co mają nam do powiedzenia? A może podziw nad autentyzmem osób z odchodzącego pokolenia i otrząśnięcie się z iluzji, którymi karmi nas współczesna kultura masowa?
Fundamentalną sprawą, z którą zmagałem się podczas pisania „Rebelii”, jest sprawa przemijalności. Funkcjonując w dzisiejszej kulturze jesteśmy kompletnie na tę przemijalność nieprzygotowani. Co więcej, wmawia się nam, że jej nigdy nie będzie. Mówię tu o różnego rodzaju zjawiskach, począwszy od kultu infantylnej młodości, po narcyzmy, egotyzmy i egoizmy, po odrzucenie budowania wspólnoty w sensie metafizycznym. Stajemy się zamkniętymi monadami. Dla wielu świat kończy się na czubku jego nosa. Dla mnie starość jest tu przeciwwartością, która otwiera się na wspólnotę, na to, co jakby nieuchronne, nieuniknione, czyli na śmierć. Jednocześnie otwiera się na niewygodne pytania. Mówię tutaj chociażby o frapującej mnie cielesności, gdzie człowiek ze zwierzęcia kultury konsumpcyjnej, maszyny metabolicznej, nastawionej tylko na pochłanianie, trawienie i wydalanie, raptownie staje się istotą metafizyczną. To jest stanięcie na brzegu tego, co ma nastąpić po śmierci. Wyczuwam tutaj jakiś porządek wertykalny, metafizyczny, który otwiera nas na pewien rodzaj religijności wynikającej z przeżytego i doświadczonego życia. Inną z przyczyn i powodów, dla których postanowiłem wezwać do rebelii swoich bohaterów, jest owo wypieranie, czynienie ze starosci tabu, żeby o tym nie mówić, żeby tego nie dostrzegać. To jest bardzo wymowne, że dzisiejsza kultura tworzy chociażby getta hospicjów, dziennych domów pomocy społecznym, gdzie starość nie funkcjonuje w codziennym obiegu. Dlaczego nie ma świata, w którym Kubą Wojewódzkim byłby dziewięćdziesięcioletni staruszek? Poza tym, boję się infantylizmu, który nas zalewa, tej mentalnej pedofilii, której ulegamy szantażowani mirażami doskonałości i młodości. Coraz częściej sam czuję się szantażowany młodością.
Nawoływanie do rewolucji w powieści jest oczywiście zabiegiem symbolicznym, skierowanym do wnętrza człowieka. Tu bardziej chodzi o porządek wewnętrznym, immanentny człowieka niż porządek społeczny. Zgładzić w sobie ostatecznie młokosa i gołowąsa, koronować w sobie starca, a najlepiej staruszkę – oto i cel mojej „Rebelii”. Dojrzała „dojrzałość”, istniejąca na styku życia i śmierci, tego świata i przeczuwanych zaświatów domaga się swojego języka i domaga się wysłuchania. „Rebelia” jest rebelią implozyjną, do środka.