Pierwszymi skojarzeniami jakie przychodzą nam do głowy, kiedy myślimy o Japonii są zapewne: sushi, rynek elektroniczny i miliony zapracowanych, skośnookich ludzi w wielu ciasnych miastach. Skąd podobne skojarzenia?
Japonia to niewątpliwie fascynujący zakątek świata. Nie tylko ze względu na malowniczość wysp czy walory smakowe kuchni. Japońska kultura jest tak daleko odmienna od naszej, że przeciętny „Gaijin” (obcokrajowiec) z chwilą przybycia, może doznać niemałego szoku.
Europejczyk, z natury otwarty i serdeczny, będzie się dziwił sztywnym relacjom międzyludzkim, podlegającym ostrym regułom w pracy, szkole czy nawet w domu statystycznego obywatela Cesarstwa. Przybysz będzie się zapewne głowił, jakim cudem działający na niemal feudalnych regulacjach system przyzwala jednocześnie na równie niepojęte dla Zachodu zjawiska: modę młodzieżową stanowiącą mieszankę „haute couture” i kostiumów rodem z niskobudżetowych filmów science fiction; tzw. „Love Hotels”, mylone często z domami publicznymi, które zapewniają chętnym do spółkowania parom ustronne miejsce, bo swojej dziewczyny do domu zaprosić często nie wypada; ocierające się o pornografię teleturnieje telewizyjne.
Różnice można wymieniać do znudzenia, ale powyższy akapit miał nakreślić jedynie pewien obraz Japonii, jako kraju pełnego socjologicznych zagwozdek i odmienności wobec naszych konwencji kulturowych. Wobec tego jakim cudem, mimo hermetyczności, udało się Japończykom opanować współczesną światową popkulturę?
Rynkowa dominacja
Wystarczy przyjrzeć się listom płac dowolnego filmu animowanego produkcji amerykańskiej – jedyne łacińskie nazwiska należeć będą zapewne do reżysera, dźwiękowca i aktorów podkładających głosy. Reszta to zaprzęgnięta do animacji tania siła robocza z kontynentalnej Azji oraz „dyrektorzy artystyczni” z japońskim rodowodem pilnujący designu bohaterów. Wiecie, jakie komiksy jako jedyne co tydzień lądują na liście stu najlepiej sprzedających się książek w Stanach? Mangi, czyli komiksy rysowane charakterystyczną japońską kreską. Niektóre tytuły (także znane u nas Naruto czy Death Note) osiągają wyniki sprzedaży liczone w setkach tysięcy egzemplarzy na całym świecie.
Polski rynek komiksowy, którego nawet nie ma co porównywać do francuskiego czy amerykańskiego, jest także nieprzerwanie nasycany japońszczyzną wszelkiej treści i jakości. Najnowsze egzemplarze schodzą jak świeże bułeczki, a czytelników przybywa – podczas gdy komiks „klasyczny” od lat ma stałe grono odbiorców, których liczba rośnie w ślimaczym tempie. Dlaczego tak się dzieje, jeżeli teoretycznie jest nam bliżej do opowieści graficznych rodem z Europy i Ameryki?
Manga, jaką znamy dzisiaj, została wytworzona pod wpływem... amerykańskiej okupacji. Przewiezione przez ocean historyjki obrazkowe dla żołnierzy oraz animowane filmy Disneya były główną inspiracją pierwszych japońskich rysowników. Zainspirowały również guru gatunku – Osamu Tezukę – odpowiedzialnego za Tetsuwan Atom, Metropolis czy Black Jack, co znaczy: kamienie milowe komiksu i animacji. To, co powstało na bazie zachodnich wzorców, kilka dekad później przejęło rynek swoich poprzedników.
Podbić świat jednym filmem
Historie opowiadane w produkcjach anime (animowanych filmach japońskich) to wszystkim znane moralizatorskie opowieści, z których niczym z bajek Juliana Tuwima, można dowiedzieć się o odwiecznych prawidłach rządzących światem. W samym zamyśle fabuły nie odbiegają od zachodnich – Od zera do bohatera, Ona kocha jego, lecz on kocha inną i tym podobne schematyczne zagrywki scenariuszowe są w filmach azjatyckich równie nagminne, co w wiecznie wyśmiewanych, przysłowiowych Produkcjach Hollywoodzkich.
Kluczowe elementy wyróżniające mangę i anime, które pozwoliły im na ekspansję na niewyobrażalną skalę, to nie sama historia, ale sposób jej prezentacji i opowiadania z opisanego na wstępie, egzotycznego punktu widzenia. Dla przykładu warto się przyjrzeć sztandarowej produkcji „science fiction”, która była głównym sprawcą boomu na wytwory japońskich rysowników: Akirze Katsuhiro Otomo.
Filozofia komiksu
Akira, mimo że nakręcony w roku 1988 opierał się na mandze powstającej w ciągu ośmiu lat, od 1982 do 1990. Wciąż porusza tematy aktualne: cywilizacji zmierzającej do samozagłady; ekonomicznej niestabilności; nuklearnego zagrożenia; trudnego wieku dojrzewania. Nic nowego, czyż nie? Co więc sprawia, że tak oklepane treści nabierają nowego wymiaru? Dlaczego o Akirze pisze się prace doktorskie i czemu przeprowadza się analizy, dogłębnie przyglądając się zawartej w nim symbolice?
Pomimo typowej fabuły, sama konstrukcja odbiega daleko od Zachodniego ujęcia tematu. Akira to obraz przepełniony nawiązaniami do zachodnich klasyków gatunku SF (choćby Arthura C. Clarke’a czy Philipa K. Dicka) i uginający się od cytatów religijnych, który nie podaje wszystkiego na tacy. Jednocześnie jednak mniej wymagający widz, który nie chce bawić się w głębokie analizy, także otrzymuje pożywkę w postaci wciągającej fabuły i widowiskowej akcji. Animacja, dwadzieścia lat po premierze, wciąż uważana jest za techniczny majstersztyk.
Właśnie pomieszanie konwencji traktującej o poważnych problemach społecznych z łatwą do przełknięcia formą sprawiło, że przeciętny zjadacz hamburgerów nagle potrafił przełknąć traktatu filozoficznego. Właśnie dzięki miażdżącej oprawie wizualnej potrafili Japończycy przekazać trudne i głębokie treści lepiej niż niejedno dzieło kultury wysokiej. (Bardziej zainteresowanych tym tematem odsyłam do książki Mirosława Filiciaka „Akira” Katsuhiro Otomo - animacja japońska, animacja globalna).
AKIRA
Pochód ku sławie
Otomo utorował drogę na rynek amerykański innym rysownikom. Okrzyknięty dziełem kultowym niemal w dniu premiery Ghost in the Shell Masamunego Shirowy czy równie głośny Neon Genesis Evangelion ze studia Gainax kontynuowały triumfalny pochód japońskiej animacji przez kina i telewizory obywateli Stanów Zjednoczonych. Zainteresowanie rosło, zaś anime i manga, dotychczas kojarzone jedynie z wcześniej pociętych i pozbawionych przez cenzurę elementów brutalności i golizny dziecinnych bajeczek o wielkich robotach (Robotech czy Gatchaman, znany u nas jako Załoga G), doczekały się akceptacji starszego, wyrobionego widza.
Szał na azjatyckie komiksy i filmy nie ominął Europy. Francja i Niemcy zakochały się w nich bez pamięci i do dziś stanowią na starym kontynencie najpewniejsze bastiony popularności japońskich produkcji wszelkiego sortu. Także Polacy, choć jak zwykle z opóźnieniem, zechcieli przychylnym okiem spojrzeć na mangę. „Pierwsza generacja” fanów, wychowana na przegrywanych setki razy kasetach VHS z Akirą, dała podstawy „drugiej generacji”, ukształtowanej przez seriale emitowane przez Polsat (Czarodziejki z Księżyca) i RTL7 (Dragon Ball). Anime nadawane przez pierwszą stację do dzisiaj pozostają krytykowane i podawana są przez przeciwników mangi za sztandarowy przykład „zła” drzemiącego w tym medium, pomimo że polska premiera miała miejsce w roku 1997. Na rynku komiksowym pojawiły się wydawnictwa ukierunkowane stricte na japoński komiks, doskonale wstrzeliwując się w koniunkturę i wydając tytuły powiązane z właśnie wyświetlanymi serialami.
Ghost in the Shall
Następstwem międzynarodowego sukcesu wschodniej animacji był wzrost zainteresowania związanymi z nią produktami i tematyką. Jedni ograniczali się do gadżetów, drudzy urzeczeni odmiennością kraju Kwitnącej Wiśni, zaczęli poszerzać wiedzę dotyczącą kultury oraz nieświadomie (lub z pełną premedytacją) obdarowywali nabytymi wiadomościami znajomych.
Rosnąca obecność kultury dalekowschodnich wyspiarzy jest w znacznej mierze zasługą anime i mangi. Nie umknęło to uwadze twórców z Europy i Stanów, którzy otwarcie przyznając się do oczarowania japońskim komiksem (jak słynny rysownik Joe Madureira), lub z pobudek czysto finansowych, zaczęli kreować swoje dzieła na obraz i podobieństwo azjatyckiej konkurencji. Zachodni biznesmeni zaczęli umawiać na spotkania w wyrastających jak grzyby po deszczu barach sushi. Gwiazdy muzyki (choćby Gwen Stefani) nauczyły się kilku tricków od japońskich piosenkarek. W kinach nastał renesans produkcji wschodnich, które jeszcze kilka lat wcześniej zapewne lądowałyby od razu w zapyziałych wypożyczalniach. Japonia po prostu stała się modna.
Łukasz „Yoghurt” Gładkowski