Z Dubravką Ugrešić, która odwiedziła Polskę w ramach festiwalu Pora Prozy, by promować swoją najnowszą książkę „Nikogo nie ma w domu” rozmawia Petar Petrović.
Czy są tematy, których nie może bądź nie chce Pani podejmować?
Pisarze mają swoje limity, nikt nie może pisać o wszystkim, choć istnieją tzw. profesjonalni pisarze, którzy piszą tematy na zamówione np. biografie albo podejmują dany temat, gdyż podejrzewają, że przyniesie im zysk finansowy. Należę do tradycyjnych pisarzy i myślę, że to nie ja wybieram tematy, ale tematy wybierają mnie. Wiem, że nigdy nie mogłabym pisać o złu związanym z ludzką patologią, gdyż nie wiem za dużo na ten temat. Wolę za to opisywać społeczną patologię.
Krytykuje pani literaturę mainstreamową, pop-literaturę, macdonaldyzację rynku wydawniczego.
Myślę, że większość czytelników na całym świecie jest do siebie bardzo podobna, przez to, że obserwują najnowsze trendy i kupują to, co kupują inni. Można to określić naukowym terminem – faszyzacja rynku wydawniczego. Polega to na tym, że idziemy kupować Coca-Colę, gdyż wszyscy chcemy być członkami plemienia, które pije Coca-Colę. To jest główny powód popularności takiego pisarza jak Paulo Coelho, który jest czytany na całym świecie. Stąd tych dziesięć bestsellerów, które są wszędzie promowane. Są na topie także w Chorwacji czy w Serbii. Jednak wśród czytelników, którzy chcą czegoś więcej, istnieją o wiele większe różnice w wyborze literatury, ale i tu mamy do czynienia z mainstreamową literaturą dla klasy średniej. Dobrym tego przykładem jest np. Haruki Murakami, który jest jednak trochę lepszy od Paula Coelho'a. Mnie osobiście uderza to, że wszyscy czytają zwycięzcę angielskiego Booker Price’a. Dzięki temu można zobaczyć jakie wartości dominują na rynku wydawniczym. Rezultatem tego są też kolejki przed księgarniami w Amsterdamie, w których ludzie czekają na to, by kupić książkę zwycięzcy. Dlaczego jednak nie czekają w kolejkach po książki jakiegoś swojego pisarza?
Jakie miejsce na tym globalnym rynku zostało przeznaczone tzw. „małym literaturom”, do których można zaliczyć praktycznie wszystkie poza angloamerykańską?
Pole literatury pokrywa się z polem mocy kapitału. Pascale Casanova w swojej książce “The World Republic of Letters” nazywa to „literackim kapitałem”. Musimy się pogodzić z tym, że w XIX-wiecznej Europie, głównymi centrami literatury i władzy były Francja, a później Rosja. To co się stało w XX stuleciu, to absolutna dominacja angloamerykańskich centrów literackiej i kulturowej siły. Patrząc przez ten pryzmat, przez pryzmat centrum, literatura francuska jest w tej samej pozycji, co polska. Walka z tym nie ma szans powodzenia, gdyż centrum, żeby przetrwało, musi być inkluzyjne, a nie ekskluzywne. Rynkowi potrzebna jest nowa krew, która pochodzi z Pakistanu, z Indii, Afryki, z Europy Wschodniej. To jest myślenie w stylu „no niech się tu znajdzie i mała Bułgaria i mała Chorwacja”. Na te „małe literatury” kulturowe centrum patrzy przez pryzmat egzotyczności, dlatego że opisują np. przestrzeń po transformacji systemu komunistycznego, czy ze względu na odmienność rasową, odległość geograficzną. To wszystko widzimy z perspektywy centrum, gdy jednak oglądamy to z perspektywy egzotycznego kraju, to i to centrum, stałoby się peryferią i stałoby się „egzotycznym miejscem”.
W Polsce zarówno Pani twórczość, jak i innych pisarzy z terenów byłej Jugosławii, cieszy się dużą popularnością. Z czego to wynika?
Myślę, że to zainteresowanie nie jest spowodowane tylko i wyłącznie moją osobą, ale przede wszystkim bardzo prężnymi wydziałami slawistyki na polskich uniwersytetach. Istnieje spora grupa ludzi, która zna te języki i jest zainteresowana tą literaturą. Innym powodem są media, które wkładają dużo sił w popularyzację tej literatury. Trzecim powodem jest bliskość naszych krajów, dzięki temu czytelnicy mogą identyfikować się z tymi tematami. Wydaje mi się, że to, o czym piszę, jest dla polskiego czytelnika ciekawe i odkrywcze. Coś co on widział każdego dnia, ale samemu nie do końca zauważył.
Czy mieszkając zagranicą lepiej rozumie Pani sytuację w Chorwacji i na Bałkanach?
Właściwie zawsze miałam, mówiąc metaforycznie, spojrzenie z emigracji. Uważam, że pisarz już przez to, że pisze, jest tak naprawdę emigrantem. Ta faktyczna, materialna emigracja, to, że skorzystałam z paszportu i wyjechałam by żyć w innym miejscu, było spowodowane tym, że nie mogłam się pogodzić z atmosferą, która wytworzyła się w Chorwacji na początku lat 90. Pisałam o niej jak ktoś, kto nie jest członkiem plemienia, tylko ktoś kto na to wszystko patrzy z dystansu. Z tego powodu byłam zarówno przez stronę chorwacką, jak i serbską ukarana, wyrzucona, ekskomunikowana. Moje spojrzenie nie oznacza wcale obiektywności osądów, ani że są one jedynie słuszne, czy że z tej odległości lepiej widać te wszystkie problemy. Gdybym znajdowała się wewnątrz, to najprawdopodobniej widziałabym coś innego.
A jak przedstawia się pani obecna sytuacja w Chorwacji? Rozumiem, że „Nikogo nie ma w domu” została wydana na tym rynku? Kto przychodzi na promocje Pani książek?
Nie mam promocji w Zagrzebiu. Obecnie wyszła tam moja nowa książka, ale nie miałam nawet kontaktu z wydawcą... Pierwszy nakład został sprzedany w ciągu jednego miesiąca. Są więc czytelnicy, ale nie pojawiam się w tamtejszych mediach i nie udzielam wywiadów, gdyż nikt mnie o nie nie prosi. Zgłosiły się za to do mnie dwa chorwackie portale. To tam można znaleźć młodych ludzi, którzy stanowią alternatywę dla starszych, którzy ciągle są pod wpływem nacjonalistycznych haseł.
Czy sytuacja w Chorwacji uległa zmianie? Czy starania tego kraju o przyjęcie do struktur europejskich powodują, że hasła nacjonalistyczne schodzą na dalszy plan?
Nie używa się już ostrych słów wymierzonych w Serbów, nie ma już takiego jak wcześniej, słyszalnego w eterze i w mediach „słownictwa nienawiści”. Ale dziennikarze się nie zmienili. To są wciąż te same osoby. Myślę, że problemem współczesnej Chorwacji nie są czytelnicy, tylko wąskie elity kulturotwórcze. One nigdy nie wybaczają pisarzom, którzy emigrują.
W „Nikogo nie ma w domu” przedstawia pani współczesne problemy „starej” Europy z „nową” emigracją m.in. z Europy Wschodniej. W jaki sposób te rzesze ludzi z całego świata zmieniają jej oblicze?
Jestem pisarką, nie jestem socjologiem, specjalistką w tej dziedzinie. Po prostu staram się patrzeć wokół siebie. Wszystko to są detale, fragmenty, opowieści, anegdoty itd. Oczywiście, że te masy emigrantów z Europy Środkowej, ale i z innych części świata, zmieniają strukturę Zachodniej Europy. Potrzebna jest jednak duża masa nowych przybyszów, by te zmiany były szybko zauważalne, jak choćby stało się to w Irlandii, gdzie niektóre gazety zdecydowały się drukować swoje wydania po polsku. Ale zmianie ulega i język i wiedza o przybyszach. Dynamika tych procesów kieruje się dwutorowo, z jednej strony część społeczności zamyka się pod hasłem „znów przyjeżdżają obcokrajowcy, jesteśmy zagrożeni”, drudzy zaś otwierają się na nowoprzybyłych, „fajnie, że przyjeżdżają, może nauczymy się o nich czegoś nowego”.
Europę trapią obecnie problemy z radykalizowaniem i nieprzystosowywaniem się emigrantów muzułmańskich do europejskich standardów.
Najbliższa przyszłość przyniesie w tej materii bardzo wielkie komplikacje, ale wynikać one będą nie tylko z „arogancji” Europejczyków. Ten sam problem z islamem miałaby Polska, gdyby w krótkim czasie osiedliło się na jej terytorium duża ilość muzułmanów, którzy zamykaliby się w gettach i budowali wszędzie swoje świątynie. To nie jest mądre, by krytykować „brak zrozumienia dla nowych” krajów przyjmujących, wina leży bowiem też po stronie muzułmańskich emigrantów. Europa stara się być tolerancyjna dla różnorodnych kultur, ale ciężko postawić nieprzekraczalne granice tej tolerancji. Sama nie potrafię określić tego, gdzie powinny one leżeć. Dla mnie, jako dla kobiety, jest czymś całkowicie upokarzającym sposób w jaki muzułmańscy mężczyźni traktują swoje kobiety. Ciężko jest mi to zaakceptować, że muszą one chodzić w czarczafie, w którym nie mogą nawet normalnie jeść. W Amsterdamie budowany jest obecnie szpital wyłącznie dla muzułmanów, na co wyraziły zgodę władze miasta. Część specjalistów stwierdziła, że skoro istnieją kluby tylko dla gejów, to czemu nie miałyby powstawać tego typu szpitale. Wtedy głos zabrała Turczynka, socjolog, która zajmuje się analizowaniem społeczeństwa tureckiego w Niemczech. Ona im powiedziała, że nie mają pojęcia o czym mówią i że zgadzanie się na to by istniał taki szpital jest po prostu zezwoleniem na praktykę, w której to mąż decyduje o tym, czy żona będzie, czy nie będzie miała operację.