Na początek ustalmy fakty, które dla wielu osób, pamiętających Blinka z dawnych czasów, wcale nie muszą być oczywiste. Przede wszystkim Blink-182 to już nie ten zespół, który regularnie trafiał na okładki magazynów dla nastolatków i który wiele osób, dorastających w pierwszej dekadzie tego wieku, darzy sentymentem. Najistotniejsza zmiana dotyczy głównego wokalisty. Dziś jest nim Matt Skiba, wywodzący się z chicagowskiej sceny punkowej, a najbardziej znany z dość mało u nas popularnego (niesłusznie!) Alkaline Trio. Oryginalny lider Blinka Tom DeLonge na dobre pożegnał się z Blinkiem po zagraniu trasy na 20-lecie zespołu po to, by szukać UFO, budować statek kosmiczny, ale też wydawać książki, komiksy i muzykę ze swoim zespołem Angels and Airwaves. Tak znacząca roszada wywołała ostry podział wśród fanów - jedni uważali, że to już nie będzie prawdziwy Blink, inni - znając dokonania Skiby w Alkaline Trio - dawali mu czystą kartę i liczyli na powrót do dawnej formy. Dziś widać, że obie strony miały trochę racji.
Inny producent, inny kierunek
Druga zasadnicza zmiana to producent. Współtwórca największych sukcesów Blink-182 i charakterystycznego, przywodzącego na myśl kalifornijskie plaże ciepłego, ale i zadziornego brzmienia zespołu, Jerry Finn zmarł w smutnych okolicznościach ponad 10 lat temu. O tym, jak wiele Finn znaczył dla Blinka (i wielu innych gigantów pop-punkowej sceny) można przekonać się, czytając wywiady z członkami zespołu, czy choćby słuchając płyty Neighborhoods - ostatniej, wydanej przez kapelę w jej oryginalnym składzie. Dzień śmierci Jerry'ego Finna nie był co prawda dla całego pop-punka "dniem, w którym umarła muzyka", jak śpiewał Don McLean, ale trudno nie odnieść wrażenia, że gdzieś ta "iskra" zaczęła się wypalać. Ale może to po prostu upływ czasu, zmiana mody i trendów?
Od dwóch płyt producentem Blinka jest John Feldmann. To człowiek odpowiedzialny za wielki sukces boysbandu z gitarami 5 Seconds of Summer, związany m.in. z Goldfingerem. Każdy, kto słyszał płyty produkowane przez Feldmanna wie, w czym ów się lubuje - skompresowane gitary i wokale, nowoczesne brzmienie, subtelna, ale słyszalna elektronika. I choć w przypadku 5SOS to się nawet sprawdza (wszak kapela bardziej popowa, niż punkowa), o tyle w przypadku Blinka trudno nie odnieść wrażenia, że odbiera to zespołowi trochę pazura, zadziorności, kojarzących mi się przede wszystkim z takimi klasykami jak Dude Ranch czy nawet wydany już dużo później album Blink-182. Z drugiej strony - dzięki takiej, a nie innej produkcji, zespół może zabrzmieć nowocześnie i dość świeżo, no i jednak trochę lepiej, niż na wspomnianym Neighborhoods. Tu także zdania są podzielone. Ilu ludzi, tyle opinii, a trzeba pamiętać, że kapela wywodząca się z San Diego nadal ma tysiące fanów na całym świecie.
NINE nie chwyta za serce
NINE to druga płyta wydana z Feldmannem, po dość dobrze przyjętej i nieźle sprzedającej się Californii sprzed trzech lat. Po pierwszych kilku przesłuchaniach całego krążka wniosek może być jeden - to nie jest płyta, która od samego początku wpadałaby w ucho i chwytała za serce. Oprócz znanych już wcześniej fanom singli jak Blame it on my Youth czy Darkside na NINE jest sporo piosenek, które wymagają co najmniej kilkunastokrotnego przesłuchania, by je w pełni "poczuć" i zrozumieć.
To już zupełnie inny gatunek muzyczny niż kiedyś - tak podsumował NINE jeden z polskich fanów, i trzeba mu przyznać rację. Singlowy Blame it on my Youth, który jest nawet grany w polskich radiach, nawiązuje raczej do stylu Blinka z Californii niż ze starszych płyt. Jest wolniej, zdecydowanie bardziej popowo niż rockowo. Z kolei w nieco żwawszym Darkside da się już odczuć ducha nagrań Matta Skiby z jego macierzystym zespołem. I choć tym utworom nie można odmówić niezłych melodii i pewnej przebojowości, to mają one w sobie coś co sprawia, że słucha się ich "taśmowo" - równie szybko wpadają do głowy, jak z niej wypadają.
California została wydana także w wersji Deluxe, która zawierała dodatkowe, chyba nawet lepsze piosenki, niż podstawowa wersja tej płyty. Mając to w pamięci liczyłem, że po niezbyt porywających singlach, także NINE zaoferuje słuchaczowi pozytywną niespodziankę. Niestety, w tym przypadku akurat się pomyliłem. Poza kilkoma ciekawszymi utworami takimi jak nawiązujący do dawnej stylistyki Ransom, wzbogacony ciekawymi patentami produkcyjnymi Black Rain, rozpoczynający się przefiltrowanymi elektronicznie bębnami First Time (kto pamięta singiel Feelin' This?) czy wreszcie przebojowe On some emo shit i Pin the grenade, na NINE po prostu brakuje dobrych piosenek. I piszę to z zastrzeżeniem, że nawet najlepsze kawałki z NINE kiedyś byłyby uznane za co najmniej średniaki. Wspomnianych utworów słucha się momentami przyjemnie, czego nie można powiedzieć o pozostałych.
Na NINE nie brakuje wypełniaczy. Przypomina mi się płyta zespołu Plus 44, który Mark Hoppus i bębniarz Travis Barker założyli po pierwszym rozpadzie Blinka w 2005 roku. Tam oprócz bardzo przebojowych, a także dobrych tekstowo utworów, też znalazło się kilka kawałków, których głównym zadaniem było zapełnianie pustej przestrzeni. Na NINE mamy niestety powrót do tej sytuacji. I o ile kawałek Heaven jeszcze jako tako się broni, o tyle Run Away czy Hungover You to już sztampa.
Teksty nie zaskakują
Sztampą pachną też niektóre teksty. Mimo że Blink nie śpiewa już o szkolnych miłościach, to dawne infantylne, ale też pełne humoru i młodzieńczego uroku teksty nie zostały zastąpione czymś równie przyciągającym uwagę słuchacza. Warstwa liryczna NINE to głównie opowieści o rozstaniu, tęsknocie, rozpadzie społeczeństwa, samotności, grzechach przeszłości, dorastaniu. Na Californii te motywy też się pojawiały, ale były one przeplatane wątkami z kalifornijskiego stylu życia, przez co nie było przesadnej nudy.
Tu jednak ta nuda się wkrada. To może zaskakiwać, bo akurat Matt Skiba potrafi opowiadać o trudnych sprawach w sposób zawiły i metaforyczny, ale jednocześnie intrygujący. Na NINE tego nie ma. Jest momentami nudno i smutno, a przecież Blink kojarzony jest przede wszystkim z humorem i dobrą zabawą. W połączeniu z niezbyt dynamiczną muzyką sprawia to, że ma się wrażenie, że dawna energia gdzieś uleciała z zespołu. Przez pierwsze kilka przesłuchań miałem wrażenie, że kolejne utwory się ze sobą zlewają w jedność. Żeby jednak nie popadać w zbyt pesymistyczne tony dodam, że płyta znacznie zyskuje po paru-, parunastu przesłuchaniach.
Nie ma premii za jedność
Rozrysowując wszystko na papierze można by dojść do wniosku, że NINE jest skazany na sukces. Mówie tu głównie o sukcesie artystycznym (bo komercyjny ta płyta na pewno odniesie). No bo popatrzmy. Mamy jednego z najlepszych bębniarzy rockowych świata Travisa Barkera, legendę pop-punka Marka Hoppusa, wreszcie Matta Skibę. Wszyscy ci trzej panowie nieraz udowodnili, że choć mogą mieć braki, to mają nosa do przebojów i potrafią pisać naprawdę dobre piosenki. Tu zwłaszcza należy docenić Travisa, który współpracował m.in. ze Slashem czy Rihanną oraz wieloma bardzo znanymi amerykańskimi raperami jak Busta Rhymes czy Lil'Jon. Do tego dochodzi ceniony producent John Feldmann, też mający na koncie duże osiągnięcia w branży muzycznej. Wydawać by się mogło, że mamy wszystko, by powstała płyta co najmniej dobra.
Tymczasem otrzymujemy produkt, który jako całość się po prostu nie broni. Produkt to w tym przypadku właściwe słowo. Jest nowocześnie, popowo, muzyka jest uładzona, lekka. Wielu fanów to zadowoli, ale czy pozwoli to Blinkowi wrócić na piedestał i nawiązać do dawnej wielkości? Nie wydaje mi się.
NINE można uznać za ukłon w stronę młodszej publiczności i chęć przyciągnięcia do siebie nowych fanów. Według mnie Blink, realizując ten cel, zatrzymał się w pół drogi, próbując znaleźć kompromis między punkowymi korzeniami a stylistyką popową, dominującą teraz w Stanach. W rezultacie otrzymaliśmy krążek, który ani w lżejszych, ani w mocniejszych momentach, po prostu nie przekonuje. Być może trzeba było pójść drogą Fall Out Boya, który w ostatnich latach stał się już kapelą niemal popową?
Gdzie jest "dusza" Blinka?
W dawnych czasach każdy z członków zespołu - Tom, Mark i Travis - wnosił do Blinka jakąś wartość dodaną. To sprawiło, że zespół odniósł niebagatelny sukces na przełomie wieków. Po odejściu Toma z zespołu kilka lat temu wielu fanów entuzjastycznie podchodziło do Matta - bo śpiewał zdecydowanie lepiej, bo miał w sobie sporo ikry. Po upływie czasu można stwierdzić, że Matt nie wnosi do zespołu tego, czego moglibyśmy od niego oczekiwać, zwłaszcza po jego długiej karierze muzycznej. I choć momenty na NINE, gdzie słychać jego wpływ, to prawdopodobnie najlepsze fragmenty tej płyty, to na pewno nie udało mu się (póki co) wnieść tyle do zespołu, ile jego poprzednik. Chodzi mi tu na przykład o chwytliwe, pop-punkowe riffy. Tych już na Californi było mało, a na NINE ich prawie nie ma. Wielka szkoda.
Dobre riffy pisać umie za to były lider zespołu, Tom DeLonge. Kilka lat temu, gdy DeLonge odchodził z zespołu, wielu fanów było nim zmęczonych - bo fatalnie śpiewał, bo niezbyt przykładał się do występów. Musiało minąć trochę czasu, żeby fani dostrzegli, że wraz z nim spora część tego, co kryje się pod marką Blink-182, odeszła.
Widać to po nagraniach jego zespołu Angels and Airwaves. Ta muzyka - alternatywny, kosmiczny rock - nie każdemu się musi podobać, ale utwory z nowej płyty AVA zostały ciepło przyjęte przez fanów, a niszowa kapela po kilku latach muzycznego niebytu znowu zaczęła zapełniać spore sale koncertowe Stanach.
Nowy kierunek, ale czy słuszny?
Chcę zabrać Blinka w miejsca, w których jeszcze nie był - deklarował Mark Hoppus. Czy przez wydanie NINE to mu się udało? Na to pytanie muszą sami odpowiedzieć sobie słuchacze. Płyta sama w sobie nie zaskakuje - jest to kontynuacją kursu z Californii, zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Brakuje jej na pewno przebojowości. Muzykom chyba też zabrakło odwagi, by pójść na całość i nagrać płytę kompletnie w innym klimacie niż pop-punk. Tu, jak już wspominałem, najwyraźniej próbowano stworzyć kompromis między tym co było, a tym co obecnie dzieje się na rynku muzycznym. I choć w normalnym życiu zazwyczaj szukamy kompromisów i traktujemy je za coś pożytecznego, o tyle w rock n' rollu nie zawsze to jest słuszne rozwiązanie.
Blink-182 tą płytą zapewne utrzyma swoją pozycję, a fani się od niego nie odwrócą. To już widać po frekwencji na amerykańskich koncertach. Czy jednak od zespołu z tak długim stażem i wieloma hitami na koncie nie powinniśmy oczekiwać dużo więcej?
PolskieRadio24.pl, Michał Dydliński