Rio 2016
Biorąc pod uwagę fakt, że na igrzyskach w Rio de Janeiro obejrzymy prawie 11 tysięcy sportowców, stwierdzenie dotyczące tego, że każdy z nich ma swoją historię, wydaje się oczywiste i banalne. O miejsce na igrzyskach walczyli wszyscy bez wyjątku, zresztą przez większą część swojego życia.
Lata przygotowań, treningów, startów w wielkich imprezach i pogoni za wynikami, które otworzą drzwi do najważniejszej imprezy w świecie sportu - to wszystko wymaga wielu poświęceń. Ale choć sport daje pozory równości, nigdy nie będzie tak, że droga każdego zawodnika będzie przebiegać tak samo. Przykładem są losy większości zawodników, którzy występują pod flagą Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego jako olimpijska reprezentacja uchodźców.
Jedyna rzecz, której kiedykolwiek chciała, to wziąć udział w igrzyskach olimpijskich - mówiła po swoim niedzielnym starcie Yusra Mardini. Rok temu zamiast walczyć o jak najlepszy wynik, musiała walczyć o życie. Nie tylko swoje, ale też 19 innych osób.
Mająca wówczas 17 lat Syryjka uciekała z ogarniętej wojną i chaosem ojczyzny. Jej ojciec był trenerem pływania, ale te marzenia musiały zostać odłożone na później. Od 2011 roku konflikt narastał, a wojna domowa, w którą się przerodził, kosztowała życie nawet 300 tysięcy ludzi, nie licząc strat materialnych i wszystkich tych, którzy musieli porzucić dorobek swojego życia.
Z Damaszku do Bejrutu, aż do Turcji, a następnie przez Morze Egejskie do Grecji - trasa, na której w ostatnich latach zginęły już setki ludzi - to było wyjście, które miało przynieść lepsze życie i wytchnienie. Ale droga do Europy dla Yusry Mardini była nieporównywalnie trudniejsza od sportowej rywalizacji.
Pół godziny po wyruszeniu w drogę na grecką wyspę Lesbos, łódka dla 6 osób, która musiała pomieścić 20, straciła silnik. Ze wszystkich ludzi, którzy się na niej znaleźli, zaledwie kilka umiało pływać. Yusra i jej siostra Sarah wskoczyły do wody i razem z dwójką innych zaczęło walkę o to, by dotrzeć do lądu i ratować tych, których w razie przewrócenia łodzi czekała niechybna śmierć.
- Jedną rękę miałam przywiązaną liną do łodzi, płynęłam używając drugiej ręki i nóg. To były trzy i pół godziny w zimnej wodzie. Powtarzałam sobie, że jeśli umrę, to będzie wstyd, bo w końcu jestem pływaczką. W pewnym momencie musiałam się uśmiechać. Na łódce był sześcioletni chłopiec i nie chciałam, żeby czuł, że możemy umrzeć. Nie wiem, czy potrafię opisać to, jak czuło się moje ciało. Wiem, że gdyby nie pływanie, mogłabym teraz nie żyć. Dla mnie to pozytywna historia - opowiadała.
Nowe życie dostała w Berlinie, gdzie trenuje w klubie Wasserfreunde Spandau 04, codziennie spędza na basenie dwie-trzy godziny rano, potem chodzi do szkoły, a wieczorami znów trenuje.
- Chodzi o to, by próbować zdobyć lepsze życie, a wychodząc na stadion pokazujemy ludziom, że można podążać za swoimi marzeniami - mówiła.
Część z nich udało się zrealizować w niedzielę, kiedy wygrała swój wyścig na 100 metrów stylem motylkowym w eliminacjach. To nie wystarczyło do awansu do półfinału, jednak nawet 10 sekund, których jej zabrakło, nie znaczy zbyt wiele. Mardini wychodziła z basenu jak prawdziwa zwyciężczyni, z uśmiechem na twarzy. Podobnym do tego, który można było oglądać kilka godzin później na twarzach olimpijskich medalistów.
Zawodniczkę czeka jeszcze jeden start, na 100 metrów stylem dowolnym. Oczywiście nie ma co liczyć na wygraną, ale przecież nie o to chodzi. Oprócz walki o medale w magii imprez takich jak Rio jest coś więcej - dążenie do celu, który przecież nie dla każdego jest taki sam. W tym przypadku udało się go osiągnąć. Do zakończenia igrzysk pozostały jeszcze dwa tygodnie, ale już wiemy, że wielu bardziej poruszających historii nie usłyszymy.
Paweł Słójkowski, PolskieRadio.pl