Redakcja Programów Katolickich

26 kwietnia-2 maja - ks. Jan Sochoń

Ostatnia aktualizacja: 02.05.2010 12:15
.

1


      Nie sposób myśleć o czymś innym. Tylko o tym. Kolejne dni po tragicznym wypadku pod Smoleńskiem stapiają się w jeden długi dzień żałoby, która – choć formalnie zakończona – właściwie trwa nadal. Niby powracamy do codziennych zajęć, włączamy się w naturalny rytm życia, ale żal wciąż ściska serce, myśl krąży wokół „tamtej soboty”. Rozpamiętujemy każdą nową wiadomość, każdy ślad umożliwiający pełniejsze zrozumienie. Narzekamy generalnie na środki społecznego przekazu, zwłaszcza telewizję, tym razem jednak tego nie czynimy czerpiąc z nich swoistą otuchę. Tym bardziej że smoleński dramat to niejako sprawa osobista każdego z nas, choć większość osób, które zginęły znaliśmy tylko ze szklanego ekranu lub pierwszych stron gazet. Doszukujemy się też we wszystkim, co się obecnie dzieje jakiejś głębszej symboliki. Być może to był wyraźny znak, abyśmy spojrzeli na siebie, na swoją dotychczasową egzystencję w ewangelicznej perspektywie, spróbowali przeciąć wszystkie złe ścieżki, jakimi dotychczas podążaliśmy, także jako wspólnotowa narodowa. 
      Wielu z nas doświadczyło przedziwnego wrażenia, że w bardzo negatywnym świetle patrzyliśmy na poczynania i pracę niektórych przedstawicieli władzy, a głównie na prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jego – skrojony przez niektóre ośrodki medialne – nieprzychylny i podyktowany politycznymi zakusami portret przesłaniał to, jakim on był w istocie. Odczuwamy więc pewne przygnębienie, że tak łatwo dawaliśmy się manipulować, akceptując narzucony z góry obraz rzeczywistości. Dlatego teraz mamy powracać do autentyzmu bycia, przewartościowywać swój styl istnienia. A to zawsze jest możliwe. Niektórzy z nas w tym właśnie celu udają się do Łagiewnik, gdzie intensywnie bije miłosierne serce Jezusa. Podobnie uczyniłem i ja. W przeddzień feralnej katastrofy pod Smoleńskiej – niczego bolesnego nie przeczuwając – postanowiłem zajrzeć do teatru, do wawelskich krypt, pomodlić się za pośrednictwem świętej siostry Faustyny Kowalskiej. Wyruszyłem przeto do Krakowa, pełen nadziei i duchowych oczekiwań. Podczas porannej liturgii w Łagiewnickim sanktuarium uderzyła we mnie wiadomość o katastrofie; nikt z tam wówczas obecnych nie krył łez, choć atmosfera budowana przez modlitwę niosła swego rodzaju ukojenie. 
      Patrzyliśmy sobie w oczy z przerażeniem i zdumieniem zarazem. Czy to w ogóle możliwe? Raczej chyba nieprawdopodobne? Ktoś nawet wybiegł z kościoła, ktoś inny nerwowo ściskał telefon komórkowy w rękach. Śpiew chóru nieco osłabł. Potrzebowaliśmy nadziei, jej silnych więzi, które, co prawda, niewiele wyjaśniają, ale przynoszą poczucie, że to, czego doświadczamy, choćby było bardzo niepokojące, przydające cierpienia, nie jest ostateczne i nieodwołalne. Nadzieja sprawia, że nie zamykamy się w kręgu twardej bezradności. Staramy się natomiast nie upadać na duchu. Wiele bowiem może się jeszcze zmienić; mogą przyjść chwile olśniewających satysfakcji, a to, co ciemne przemieni się w jasność nad naszymi głowami. Życie pozostaje otwarte nie tylko na zło, ale i na dobro. Nadzieja mówi, że mimo wszystko – na dobro! 
      Nie ma tedy żadnego powodu, abyśmy pozostawali tylko i wyłącznie smutni. Dotknęła nas straszliwa śmierć rozbijając dzisiejszy społeczny porządek, narzucając na nasze serca, ulice, całe miasta ciemny kir. Nie możemy się jednak poddawać zniechęceniu i trwodze. Nasz smutek powinien być mądry, wyzwalający do zmartwychpowstawania z grzechów, przebaczenia i pojednania. Bądźmy rzeczywistą wspólnotą, nigdy zaś sprzężonym strachem albo zbiorem partyjnych, szumnych i bez pokrycia deklaracji.                  

2


      Nasze ostatnie narodowe doświadczenia zmuszają do postawienia zasadniczych pytań: kim jesteśmy? Czego się po sobie i po swoim życiu spodziewamy? Co rozbrzmiewa w naszych sercach, teraz, kiedy już usłyszeliśmy orędzie światła i odczuliśmy – w naszym duchu – ciepło świtu zmartwychwstania? Cóż więc! Proszę, wykrzyknijmy wszyscy naraz: jako ludzie wiary jesteśmy ludźmi nadziei, doświadczając (w różnych wymiarach), że życie jest silniejsze niż śmierć.  Trzeba się autentycznie ucieszyć. Cóż bowiem może być szczęśliwszego niż zmartwychwstanie Chrystusa, Największe Dobro, jakie otrzymaliśmy. Jest ono jednak – przyznajmy – dobrem trudnym. Dlaczego? Bo wiara w zmartwychwstanie nie przychodzi łatwo. Zostaliśmy, jak uczniowie Chrystusa, tak przytłoczeni Jego śmiercią, że z trudem wznosimy oczy ku niebu. Pytamy, jak Magdalena: Gdzie Go położono, kto Go zabrał i ukrył, kto odgrodził od naszych serc? Ale pytając w ten sposób możemy i powinniśmy się wzajemnie wspierać, wiązać się ze sobą siłą nadziei.  Przeżywajmy przeto czas paschalny ze świadomością, że wiele dróg prowadzi w pobliże grobu Zmartwychwstałego, że z każdego grzechu można się podnieść, że miłosierdzie Boże obejmuje każdego z nas. 
      I co jest najbardziej przejmujące: Bóg odważył się wdać z nami w przygodę: stał się jednym z nas, przyjął gorzki smak cielesności. Nie tak dawno, kiedy rozważaliśmy wstąpienie Jezusa do otchłani odczuwaliśmy szczególne drżenie serca i wręcz fizyczną emocję. Chrystus wchodząc na samo dno istnienia, w pożogę śmierci staje się solidarny z nami, z naszą ułomnością, z grzesznością, ze strachem. Wiem o tym, ponieważ ogarnia mnie niekiedy tego rodzaju doświadczenie. Słucham też w konfesjonale ludzkich wyznań. Przewija się przez nie często wyraz żalu, że życie nie układa się zgodnie z życzeniami, że bywa przytłoczone zniechęceniem, żałością, dojmującym smutkiem. Jak to wyraził Gałczyński:


  Toć widzisz: jestem słaby i chory,
  jeden z Sodomy i Gomory,
  toć widzisz: trędowaty, chromy,
  jeden z Gomory i Sodomy,
  pełna „problemów”, niepokoju,
  z zegarkiem wielka kupa gnoju.

  Nie mogę. Zrozum. Jestem mały,
  urzędnik w wielkim biurze świata,
  a Ty byś chciał, żebym ja latał
  i wiarą mą przenosił skały.

      Cóż: mówię wobec tego, że dopóki żyjemy nic się nam ani w nas ostatecznie nie skończyło. To, co przeszłe, co było w nas złe i gorszące zostaje objęte miłosiernym spojrzeniem Boga. Nie rozważajmy, nie rozpamiętujmy złej historii swego życia. Czas wiary jest zawsze czasem teraźniejszym, a Jezus stając się człowiekiem przybliżył nam Boga. Czy potrafilibyśmy wznieść oczy ku niebu, gdyby nie ten cud wcielenia. Gdyby nie Jezusowa wspólnota ziemskiego losu. Bóg daleki, abstrakcyjny, niepochylający się nad nasza codziennością, pozbawiony miłosnej pasji wobec swego stworzenia – czy taki Bóg mógłby nas porwać, poruszyć do trzewi; Bóg intelektualnie wykoncypowany, jakiś bezduszny absolut czy kosmiczny Duch. Przejmuje nas natomiast Chrystus, prawdziwie cierpiący, wołający na krzyżu: „Boże, czemuś mnie opuścił”, wchodzący ze światem, z każdym jednostkowym sercem w intymną więź. Oto autentyczny smak chrześcijaństwa, nasze ludzkie szczęście. Choćby nie wiem, co działo by się w naszej rzeczywistości, zostaliśmy przeniknięci darem zmartwychwstania. Żyjemy już w odkupionym świecie i odtąd możliwa jest między nami autentyczna miłość, wzajemna troska, gest przebaczenia, serdecznej życzliwości.

3

      Przebywa z nami Ten, który jest czystą Wspaniałomyślnością, czystą Bezinteresownością, Miłością-Caritas, czyli miłością całkowicie pozbawioną egoizmu.  Odtąd potrafimy – choć nigdy to nie jest łatwe – zwyciężać swój egoizm, przezwyciężać różne złe skłonności – i wówczas nasze decyzje stają się „przejściem”, paschą, czyli zmartwychwstaniem do tego, co dobre, objęte miłością Chrystusa. Wówczas niejako „idziemy do nieba”. Kiedy więc Chrystus zmartwychwstały nadaje naszym decyzjom boski wymiar, wtedy mamy do czynienia z największymi tajemnicami. Jak one się dzieją? Ach, gdybym wiedział. Wiem tylko, że dokonuje tego Chrystus całkiem inny, ale zarazem ten sam. Dorastajmy zatem do cudu Zmartwychwstania, w zwykłych wydarzeniach codzienności. Obdarzajmy się serdeczną obecnością, życzmy sobie, jak najlepiej. To, co w nas najbardziej autentyczne, ocieniowane miłością, przejdzie wraz z nami w stan wieczności. 
      Nie ma na to rady: musimy przekroczyć próg śmierci. I kiedy umieramy, umiera nasz pierwszy pocałunek, i pierwsze zmaganie, pierwsze, jeszcze nieporadne słowo modlitwy. Wszystko to jednak bierzemy ze sobą, cały swój dobry życiowy mozół. Bóg zbierze wszystkie nasze łzy, nie umknie mu żaden nasz uśmiech, nie przepadnie ani kropla naszej niepowtarzalności. Już chyba rozumiemy, że to przejście, pascha mieści w sobie ukrytą łaskę, dar w tej chwili trudny do należytego wysłowienia, możliwy jednak do przeżycia, duchowego uobecnienia. I dlatego nie mówmy: „A myśmy się spodziewali”.  
      Świętujemy coś niesłychanego: Chrystus pokonał śmierć i wybawił ludzi z wiecznego nieszczęścia. W śmierci – jak przekonuje dzisiaj wielu teologów – dokonuje się zmartwychwstanie. Nie oznacza to, że ponownie otrzymamy od Boga swoje ziemskie ciało; raczej powiedziałbym, że w śmierci cały człowiek ze swym konkretnym światem i historią otrzymuje od Boga nową przyszłość, której zresztą nie potrafimy wyobrazić. Znamy bowiem tylko warunki tego świata, ograniczonego, skończonego, pędzącego ku nicości. Lecz kto z nas szlachetniej kochał, ten znajdzie się w intensywniejszej bliskości z Umiłowanym. Stan „jedności z Bogiem” nie niweczy ludzkiej natury. Pozostanie ona taka sama, choć udoskonalona.
 W każdym razie wiecznie szczęśliwi będziemy z Bogiem jako osoby przebóstwione z ciałem i duszą. W zmartwychwstaniu przetrwa wszystko, co w naszym życiu było istniejącym dobrem, pięknem, pokorą, szlachetnością. Trudno wyobrazić sobie, aby Bóg wyrwał nas z naszego naturalnego środowiska, jakim jest nasze ciało, a więc wszystko, czego dokonaliśmy dla powiększenia dobra wspólnego. Jesteśmy mężczyznami, kobietami, doświadczamy przyjaźni, miłości, współczucia – to buduje naszą rzeczywistość cielesną. Nie mogę wyzwolić się z przekonania, że głębia naszego doczesnego życia stanie się jawna dopiero po stronie zmartwychwstania. To będzie otwarcie wszystkich możliwości. Ale przez to doczesność nie straci swej ceny. Jest ona, ktoś obrazowo powiedział, korzeniem i pniem, z których dopiero rozwija się kwiat i owoc wieczności. Z pewnością istnieje przy tym prawdziwa przeszłość – przeszłość tego, co było bólem rodzenia. Zmartwychwstanie zatem cała historia, z wyjątkiem egoizmu i grzechu, które nie mieszczą się w miłości. 
      Oczywiście, wszyscy, tworzący Kościół są grzeszni, lecz właśnie czas Zmartwychwstania jest najwłaściwszy, by zobaczyć siebie we właściwym świetle, dojrzeć swe duchowe nieporadności. Naturalnie, doznajemy przy tym bojaźni i zarazem radości. Lecz nie dziwimy się takim odczuciom. Jesteśmy przecież tuż przy grobie Zmartwychwstałego. Słyszymy Jego głos: „Witajcie”. Obejmujemy Go za nogi, oddajemy pokłon. Ten cudowny fakt powinien nas wewnętrznie scalać i napełniać duchową pogodą. Pamiętajmy: dar wiary to doprawdy wielki dar. Pielęgnujmy go przeto z czułością i odpowiedzialnością, choć ciemny żal wciąż jeszcze osnuwa nasze serca. Ale na razie musi tak pozostać.

4


      Wiemy o tym, że to sam Bóg objawił tę przecudowną wieść: w Chrystusie i przez Chrystusa mamy dostęp do wiecznej szczęśliwości. Cokolwiek więc czynimy, powinno nas to wiązać ze sprawami miłości. Mamy kochać coraz pełniej, mniej egoistycznie, powiedziałbym, ewangelicznie, zauważać w każdym człowieku jego niepowtarzalność i Boże piękno. Bóg podtrzymuje cały świat w istnieniu, troszczy się o nasze każde słowo i uśmiech, w tym sensie, że tworzy warunki do tego, żebyśmy mogli przedkładać dobro nad zło, życzliwość nad zgryźliwość i poczucie wyższości. Dlatego codzienność wymaga od nas pracy nad sobą, aby kryzys (w różnych porządkach życia) nie opanował nas do głębi. 
      Przeto świętując czas zmartwychwstania Chrystusa, który wciąż jeszcze trwa, nie możemy ograniczać się do konwencjonalnych gestów, zwyczajowej gościnności i spacerów w wiosennym słońcu. Próbujmy żyć także w duchowej aktywności, czyli po prostu pełnią miłości. Nie szukajmy rozczarowujących pociech, ale tych rzeczywiście umacniających, przynoszących realne uzdrowienia, nawet jeżeli będzie to wymagało przeżycia smutku, żalu albo postu dla oczu, uszu czy całego ciała. Wówczas, jak to wyraził św. Piotr, wartość naszej wiary okaże się o wiele cenniejsza od zniszczalnego złota, które przecież próbuje się w ogniu (1, 6-7). 
      Wiara w Zmartwychwstanie powinna być widoczna w naszym stylu życia, w codziennym zachowaniu i relacjach z ludźmi. Ma stać się doświadczeniem wyzwalającym z lęku i niepokoju, być znakiem nadziei umacniającej także innych ludzi. Zwłaszcza teraz, kiedy wciąż staramy się „przeboleć” smoleńską tragedię. Stawiamy natarczywe pytania o nadchodzącą przyszłość, także tę polityczną. I mówiąc prawdę, nie potrafię wyobrazić sobie sytuacji, w której wszystko, dosłownie wszystko, w naszej polskiej rzeczywistości pozostałoby bez zmian. Musi się bowiem zmienić przede wszystkim język, w którym i poprzez który ludzie władzy porozumiewają się z nami i my staramy się porozumiewać z tymi, których wybraliśmy w demokratycznych wyborach. Od jakości tej rozmowy zależą barwy naszej codzienności i wielkość wciąż czekającego na pomnażanie dobra wspólnego. Dlatego tak musi być?
      A no dlatego, że śmierć tylu osób mających w ręku klucze do strzeżenia i umacniania narodowej pamięci, którzy otrzymali mandat do budowania ojczyzny dającej schronienie, uporządkowanej moralnie i silnej gospodarczo, zachwiała społeczną stabilnością. Wypada powiedzieć, że nagle połowa polskiego serca stała się martwa, pozbawiona ożywczej krwi. A wraz z nią, my pozostający przy życiu, trochę osłabliśmy. Ale też okazaliśmy wyraźne poczucie narodowej dumy i jedności w nieszczęściu. 
      Nie godzę się jednak ze stwierdzeniem, że tylko w nieszczęściu kochamy samych siebie, w celebracji własnych niepowodzeń. Że nadal pozostajemy neoromantykami, którzy chcą, aby ta chwila żałoby trwała wiecznie. Raczej powiedziałbym, że dopiero uczymy się wypowiadać owo smoleńskie doświadczenie, tak niespodziane, wręcz niemożliwe. Uczymy się być w żałobie, pamiętając, że jej sensu nie możemy sprowadzać (jak chciał Freud) do przenoszenia energii miłosnej z utraconej osoby na kogoś lub coś innego. 
      Otóż, nie na tym polega skuteczna praca żałoby. Żałoba to konieczny czas, aby móc powoli oswajać się ze śmiercią, świadomie włączać ją w konkret osobistego życia. Bylibyśmy doprawdy prawdziwie wolnymi ludźmi, gdybyśmy potrafili tak czynić. Jeden z teologów rewelacyjnie zauważył, że ta sama miłość, która ujawnia absurdalność śmierci, pozwala nam także zaprzyjaźnić się ze śmiercią. Ta sama miłość, która stanowi podstawę naszej żałoby, jest również podstawą nadziei. Rozważajmy tę sprawę spokojnie, w milczeniu i żałobnym dziękczynieniu.       

5

      Jak przeżywać śmierć innych ludzi? Bo przecież zawsze przeżywamy śmierć kogoś innego, własnej śmierci nie doświadczamy. Jak ją oswoić, przyjąć, że życie i śmierć idą nieśpiesznie, razem, w nas i wokół nas? Te pytania powinny wejść w krwioobieg naszego myślenia, skupionej refleksji. Tym bardziej że kiedy, zgodnie ze słowami ks. Piotra Skargi, będziemy patrzyli co dzień na śmierć swoją, będzie nam mniej straszna, gdy przyjdzie. To rzeczywiście prawda, ale chodzi mi tutaj o coś bardziej istotnego. Mam na myśli próbę życia w blasku idącej w naszą stronę śmierci, która dotyczy wszystkich ludzi. Często nieco kolokwialnie mówimy: niczego nie jest ostatecznie pewien, ale moja własna śmierć jest pewna, nieodwołalna. 
      Otóż właśnie! Będąc solidarnymi w śmierci przedtem powinniśmy być solidarni w ziemskim istnieniu. Gdy bowiem pomyślimy, że śmierć oddziela nas od innych, że jest końcem wszystkiego, że niweczy nasz ludzki dorobek, wówczas będziemy musieli żyć w ciągłym przygnębieniu, zniechęceniu i żalu. Tymczasem warto spojrzeć inaczej; dostrzec, że nasza śmiertelność, jako cząstka życia, jednoczy nas z innymi, otwiera na nowy początek. Oczywiście, jeżeli żyjemy zgodnie z normami społeczeństwa opartego na rywalizacji, zawsze zainteresowanego pytaniem, kto jest silniejszy, wówczas w żaden sposób nie oswoimy śmierci. Ale jeżeli uznamy nasze dziecięctwo Boże i nauczymy się ufać, że należeliśmy do Boga, zanim się narodziliśmy, i będziemy do Niego należeć po naszej śmierci, to doświadczymy tego, że wszyscy ludzie na tej planecie są naszymi braćmi oraz siostrami i wszyscy razem przez urodzenie i śmierć podróżujemy do nowego życia. Nie jesteśmy sami; poza różnicami, które nas dzielą, łączy nas wspólne człowieczeństwo, a zatem należymy do siebie nawzajem. Pozostaje życiową tajemnicą, że to poczucie ludzkiej wspólnoty odkrywamy nie wtedy, gdy jesteśmy silni i potężni, ale wtedy, gdy jesteśmy bezbronni i słabi. 
      Przywołałem  fragment rozważań z książki „Nasz największy dar” wybitnego holenderskiego pisarza Henri M. Nouwena, gdyż sugestywnie oddaje to, co chciałem teraz powiedzieć i zarazem włączyć w plan swojego codziennego doświadczenia.   Jesteśmy wszak śmiertelni, ograniczeni zarówno w porządku istnienia, jak i poznawania. Nie dysponujemy kosmicznymi gestami. Nieustannie bywamy narażeni na cierpienie, ból, utratę życia. Nasza ułomna natura sprawia, że smucimy się z powodu licznych dolegliwości, niedogodności bycia.  Jest smutek prowadzący do znacznego zniechęcenia, odrętwienia umysłu tak silnego, że prowadzi do zaprzestania jakichkolwiek dobrych uczynków. Natomiast smutek umiarkowany z powodu zła i czynionego przez nas grzechu, godny jest pochwały. 
      Uczucia niewątpliwie same w sobie nie są grzeszne. Ganimy je, gdy zwracają się do czegoś złego, a chwalimy, gdy się zwrócą ku czemuś dobremu. Smutek bogatego młodzieńca, który nie potrafi wyzwolić się z nacisku dóbr, smutek Judasza, zdradzającego swego Mistrza, niepotrafiącego odsunąć oścień rozpaczy – oto strona smutku płynąca z tego świata. Natomiast Piotr płaczący po zaparciu się Jezusa, uczniowie wędrujący do Emaus, pogrążeni w smutku, zrodzonego ze świadomości, że ich Nauczyciel został umęczony, Maryja współcierpiąca z Synem wiszącym na krzyżu  – to przykłady smutku uzdrawiającego, stawiającego opór złu, przywracającego jedność z Bogiem- Miłością. Takiego smutku nie bójmy się; niech nas prowadzi, kieruje na właściwe ścieżki życia. 

6

      Smutek i radość nie wykluczają się, lecz zgodnie współistnieją w doświadczeniu wiary. Toteż doznanie smutku należy potraktować jako swego rodzaju „gest wychowawczy” do nadchodzącej radości. Sam Jezus przecież nie oddalał od siebie smutku. Dostrzegał słabości narodu żydowskiego, ideologiczne machinacje faryzeuszy, ubolewał nad śmiercią Łazarza, swego przyjaciela, którego kochał Bożą miłością. Nie umierał też spokojnie, łagodnie, lecz przeżywał autentyczny strach, poprzedzony agonią w Ogrodzie Oliwnym. Wołał na krzyżu słowami zagadkowego psalmu 22: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił”. 
      Pozostaje w tym miejscu przywołać jeden z najsmutniejszych przedstawień Jezusa, jakie kiedykolwiek namalowano, mianowicie Ecce Homo Antonella da Messiny (Piacenza, Galleria Alberoni). Ten wybitny artysta mesyński ukazał Jezusa w cierniowej koronie, dokładnie okalającej czoło, długich włosach, nieco udrapowanych w drobne loki i opadających na nagie ciało. Na szyi Cierpiącego malarz umieścił sznur szubieniczny. Cała twarz Jezusa wyraża niewyobrażalny, dojmujący smutek, tak intensywny, że aż z wrażenia mrużymy oczy. Na policzkach Zbawiciela dostrzegamy ściekające trzy łzy, jakby to cała Trójca Święta cierpiała w niewyobrażalnym bólu za grzechy ludzkości. 
      To trwożliwie przenikająca nas tajemnica. Tym bardziej że jeszcze za ziemskiego życia Jezus nie obawiał się niepokoić swoich rodziców, pozostając trzy dni w świątyni na dyskusji z rabinami, bo chodziło o sprawy Ojca w niebie (Łk 2, 48); wiedział, że Jego odejście wywoła wśród uczniów przerażenie. Dopiero moc Ducha Świętego sprawiła, że po długiej żałobie – a na jej konieczność wskazuje w istocie drugie błogosławieństwo – mogli wyjść z ukrycia i odzyskać nadzieję, w pełni świadomi faktu, że ich smutek przemienił się w szczęście, potwierdzone przez zbawczą radość Zmartwychwstałego. Trzeba tracić życie, czyli umierać dla własnych upodobań i namiętności, umieć być żałobnikiem na pogrzebie własnego „ja”. To jest rzeczywistość chrześcijańskiego życia. Nie jest to proste i przyjemne. Początkowo sprawia smutek naszej naturze. Kto jednak nie cofnie się przed tym smutkiem, dozna pociechy. Będzie to jak wyrwanie chorego zęba. Sam zabieg jest bolesny, lecz po nim następuje niesamowita ulga.         
      Uzyskamy pocieszenie. Płynie ono od samego Boga, którego spotykamy zbliżając się do Chrystusa w Eucharystii, medytacji nad Biblią, modlitwie i sakramentach świętych. Źródłem pociechy są też inni ludzie, zwłaszcza ci tworzący religijną wspólnotę, do której przynależymy. Przeżycie smutku bowiem domaga się niejako siły dobywającej się z obecności kogoś drugiego, z daru empatii. Wystarczy niekiedy delikatny dotyk, współczujące spojrzenie, po prostu chwila razem, tuż przy sobie. Świadomość, że w trudnym momencie nie pozostajemy sami ma wskrzeszającą moc, umniejsza żal i duchowy skurcz. Ale to, co decydujące już się wydarzyło. Jezus odkupił świat, otworzył bramę nieśmiertelności, zaryzykował wszystko, by uzdolnić człowieka i popchnąć go do wspólnoty ze sobą.  Starajmy się przeto sprostać tym wymaganiom. Nie obawiajmy się, kiedy radość i smutek przeplatają się w naszym zwykłym doświadczeniu. Tak musi pozostać, aż do chwili, kiedy moc Jezusowego zmartwychwstania przeniesie nas w rzeczywistość Bożego sensu, wiecznego błogosławieństwa.