Wuj Edward był człowiekiem zasad. Pochodził z dawnych wschodnich ziem polskich, i stamtąd przeszedł podczas wojny, wraz z Armią Kościuszkowską, całą drogę od Lenino do Berlina. Bez jednego draśnięcia. W Polsce Ludowej byłby niewątpliwym bohaterem, gdyby nie jego przekorna natura. Otóż, kiedy z młodą żoną zamieszkał w Tomaszowie Mazowieckim - a było to mieszkanie na parterze i od ulicy – głównej alei tego miasta – alei nomen omen Wojska Polskiego – co wieczór słychać było z jego otwartych okien, na „cały regulator” Radio Londyn lub Radio Wolna Europa. Co to wtedy znaczyło, to jeszcze niektórzy pamiętają.
Wuja Edwarda co prawda nie wyrzucono z pracy i nie spotkało go nic gorszego – ale to tylko ze względu na to jego „Lenino – Berlino”, lecz poza tym nigdy nie awansował i zawsze był pomijany.
Ale miał ukochaną rodzinę – wkrótce urodziły mu się dwie córki – i ulubione ryby. I mógł robić to swoje wspaniałe wino z sosnowych czubków, zbieranych w okolicznych lasach pamiętających Hubala. Żona jego zaś biegała codziennie do kościoła, co niewątpliwie zapewniało ochronę przed „złym”. Zaś córkom – dobra żona idąc ideologicznie w ślady męża – nigdy nie założyła czerwonych wstążek we włosy, bo ten kolor był w ich domu zakazany.
Ten bohater wojenny, który miał za sobą długi szlak bojowy, na koniec zderzył się z rzeczywistością. Wpadł wieczorową porą, gdy wracał rowerem ze swoich rybek, na źle zaparkowaną furmankę na ulicy i wylądował w szpitalu. Stan jego był ciężki ale nie beznadziejny, lecz jak to dżentelmen – w pewną niedzielę, żeby nie fatygować dyżurnej pielęgniarki, zamiast poprosić o kaczkę, sam próbował wstać za potrzebą. I to był koniec bohatera.
Oboje wujostwo już nie żyją. Ale zawsze pozostaną w mojej pamięci jako osoby z mocnymi charakterami. A swoją drogą ciekawe, jakiego radia wuj Edward słuchałby dzisiaj.
Elżbieta Nowak