Jesteśmy karłami na ramionach olbrzymów. W ten sposób widzimy więcej i dalej niż oni, ale nie dlatego, ażeby wzrok nasz był bystrzejszy lub wzrost słuszniejszy, ale dlatego, iż to oni dźwigają nas w górę i podnoszą o całą gigantyczną wysokość. Bernard z Chartres
Ruch ten miał zawsze charakter nieformalny ‒ trochę kontrkulturowy, trochę alternatywny, in blue jeans, omijający wielkie sceny i mainstream. Nie nastawiał się na produkcję kultury i jej konsumpcję, a na uczestnictwo. Był procesem kulturowym, uprawianiem "kultury czynnej", żeby przywołać określenie ukute przez Jerzego Grotowskiego w latach 70. Taki jest jego rodowód i wciąż stanowi to istotny element jego tożsamości. Myślę, że to jest duża wartość i gdyby nie ona, przekształciłby się prędzej czy później, czy ja wiem, w kolejny miastowy zespół pieśni i tańca na przykład? Chociaż sądzę, że prędzej rozpadłby się na jakieś indywidualne, rozproszone działania.
Jesteśmy karłami na ramionach olbrzymów. W ten sposób widzimy więcej i dalej niż oni, ale nie dlatego, ażeby wzrok nasz był bystrzejszy lub wzrost słuszniejszy, ale dlatego, iż to oni dźwigają nas w górę i podnoszą o całą gigantyczną wysokość ‒ ten cytat z francuskiego platonika z XI wieku, Bernarda z Chartres, mógłby być ideowym mottem ruchu. Punktem wyjścia, prędkością początkową było swego rodzaju awanturnictwo kulturowe, rodzaj punketnografii, punketnomuzykologii, innymi słowy pewna nieakademicka czelność, która pozwalała na owe ramiona olbrzymów się wspiąć. Wpisywało się to wtedy w pewną szerszą tendencję i potrzebę redefiniowania wspólnoty kulturowej w nowej sytuacji po 1989 roku.
Ruch domów tańca był zatem zrywem romantycznym, nieco anarchicznym, branym swego czasu przez niektórych za rodzaj sekty, ale był w nim też element pozytywistycznego uporu i pomogło mu okrzepnąć rozsądne doradztwo Andrzeja Bieńkowskiego i Piotra Dahliga. Jak każde zjawisko z ducha kontrkulturowego był od początku ruchem kulturotwórczym, co jednak dla postronnych obserwatorów okazywało się dopiero z czasem. Do niektórych nie dotarło to nawet dzisiaj, myślę tu głównie o urzędnikach różnych szczebli, zwłaszcza samorządowcach. Bo Dom Tańca bardzo długo, wbrew nazwie, nigdzie się nie mieścił, nie miał domu. Dopiero od kilku lat taką rolę pełni Ambasada Muzyki Tradycyjnej. Jego emisariusze-koczownicy ani nie nosili krawata, ani stroju ludowego. W dodatku byli uzurpatorami i uzurpatorkami, bo działali obok i mimo czynności czy też bezczynności instytucji „do tego powołanych”.
Revival był rodzajem misji kulturowej. Jeśli ktoś działał na jej rzecz, wtedy wszelkie podziały, w tym np. polityczne czy religijne stawały się drugo- i trzeciorzędne. Mam nadzieję, że tak jest i dzisiaj. Bo tak powinno być. Dlaczego? Dlatego, że dzielili się z nami, zakolczykowanymi studenciakami w kolorowych pludrach, tym co dla nich drogie, ludzie wychowani w innej kulturze, dużo bardziej rygorystycznej, o innej pamięci historycznej, o innej filozofii życiowej. Śpiewaczki – często pobożne wdowy słuchające Radia Maryja, muzykanci – często zacni gospodarze, dla których wartością najwyższą i bohaterstwem jest ciężka praca, a nie śmierć w powstaniu. Jako buntownicy pukaliśmy do drzwi ich świata, świata, w którym miejsce na bunt było szczupłe. Czasem mówili do nas: „Wy to jak ci Cyganie”. Pamiętam jak razu jednego taka właśnie pobożna wdowa między jedną pieśnią śpiewaną do dyktafonu, a drugą, zapytała nagle:
„A pan jest wierzący?” I zaraz dodała: „Bo mnie to jest obojętne. Ważne, że pan się interesuje, chciało się panu jechać tak daleko do starej babki.”
Przez dwa lata Dom Tańca mieścił się w klasztorze dominikańskim – tam odbywały się zabawy taneczne. Na wielkopostnych spotkaniach śpiewaczych organizowanych w ramach revival o męczeństwie Jezusa Chrystusa i marności świata śpiewają wszyscy – zarówno przedsoborowi katolicy, jak i ateiści.
Okazuje się, że niewiele jest zjawisk „czysto polskich” w kulturze nawet tradycyjnej, ludowej. Remek Mazur-Hanaj
Udający się głębiej i dalej w poszukiwaniu źródeł polskiej muzyki wiejskiej revivalowcy siłą rzeczy odkrywają kultury innych etnosów, bo dawna Polska była przecież wieloetniczna. Okazuje się, że niewiele jest zjawisk „czysto polskich” w kulturze nawet tradycyjnej, ludowej, jeśli już, to najbardziej są nimi trójmiarowe rytmy, oparta na nich muzyka z niepowtarzalnym frazowaniem i rubatem, cechami wynikającymi z prozodii języka (rola przyśpiewek) oraz oparte na tym wszystkim tańce, tzw. tańce polskie czyli chodzone, polonezy, oberki i mazurki.
Ale tak naprawdę rodowód ich jest niejasny – nieco zbliżone formy muzyczne występują np. u Beludżów, których muzyka wędrowała przez wieki razem z Romami. Zbliżone formy taneczne (ruch wirowy) są zdecydowanie bardziej uniwersalne, ale w swojej specyfice najbliższe tańcom ludowym tureckich Alewitów w Anatolii oraz religijnym, praktykowanym przez zakon Mewlewitów. Nie zmienia to faktu, że ludowa kultura muzyczno-taneczna wsi polskiej (i nie tylko wsi – patrz np. tabulatura Jana z Lublina) oparta na wyżej wymienionych cechach jest unikalna. Nie-Polakom z trudem przychodzi nauczenie się mazurkowej muzyki i tańców. Na największym w Europie festiwalu tańców tradycyjnych we francuskim Gennetines spośród warsztatowiczów zdecydowanie najlepiej radził sobie z oberkiem... Malijczyk.
Tak jak kiedyś można było mówić jeszcze o mniej lub bardziej polskich elementach kultury tradycyjnej, tak dzisiaj w kontekście ruchu revival jest to trudne i nawet pozbawione większego sensu. Żyjemy w coraz bardziej multikuturowej i otwartej na świat Polsce. Czy do kultury polskiej, „naszej”, nie należą zabawy bal-folkowe w Warszawie z muzyką głównie francuską, muzyka tradycyjna polsko-żydowsko-ukraińska grana przez kapelę Niwińskich z Angelą Zajcewą z Kijowa, ukraińsko-etiopska muzyka, którą stworzyli razem a Warszawie miejscowa Maniucha Bikont i Asaf Talmudi z Izraela, avant-folkowa muzyka urodzonego w Berlinie, a mieszkającego pod Warszawą gitarzysty Raphaela Rogińskiego oraz pianistki i kompozytorki z Kijowa Svitlany Nianio w duchu słowiańska, formalnie azjatycko-afrykańsko-minimalistyczna?
Takich dobrych artystycznie przykładów są dzisiaj dziesiątki jeśli nie więcej, część z nich (z powodów prozaicznych) efemeryczna. Korzenie polskiej kultury muzycznej, również ludowej, tkwią w wielokulturowej Rzeczpospolitej, będącej dla Wschodu oknem na Zachód, a dla Zachodu oknem na Wschód, Rzeczpospolitej także morawskiej, węgierskiej, wołoskiej, słowackiej, łemkowskiej, bojkowskiej, poleskiej, litewskiej, pruskiej, niemieckiej, „olęderskiej”, ormiańskiej, żydowskiej. Dla współczesnej kultury ta mapa jest jeszcze inna, bo doszli egzotyczni sąsiedzi z bardzo daleka, ale to już pieśń przyszłości.
Transmisja muzyki i kultury tradycyjnej in blue jeans ma coraz większy zasięg, kilkanaście lat temu zaczęła wykraczać poza swoją niszę, najpierw sporadycznie, a dzisiaj już często, zwłaszcza aktorzy, muzycy akademiccy, tancerze teatrów tańca, uczestnicy zespołów pieśni i tańca, poszukująca młodzież uczą się rytmów, ogrywania melodii, emisji śpiewu naturalnego czy tzw. białego głosu, technik instrumentalnych, kroków i esprit ruchu tanecznego – podawanych w wersjach in crudo, bliskich oryginałowi i niescenicznych. Staje się to prawie normalnym elementem edukacji, czasem także formalnej (akademie muzyczne w Krakowie, Katowicach), elementem bieżącej działalności instytucji muzycznych (Filharmonia Szczecińska).
Ta transmisja przebiegająca w różnych obszarach kultury i sztuki ma różne stopnie wyrazistości, jej bardziej lub mniej widoczne ślady obecne są coraz częściej w różnych estetykach. Muzyka, śpiew, taniec in crudo oraz ich konteksty – wszystko to zaczyna po prostu współtworzyć polską nowoczesną kulturę tu i teraz.
Remek Hanaj
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.