Nie snujemy już na imieninach opowieści o uciekaniu przed poborem do wojska, bo nie trzeba przed nim uciekać. Nie robimy już w dzieciństwie dowcipów telefonicznych starszym osobom, bo widać, kto dzwoni – w zamian trollujemy w internecie. Magda Okraska
Zaczynają mówić o obrzędach, o „dawnym świecie”, kultywowaniu tradycji rodzinnych i społecznych, życiu w dawnej Polsce, którą możemy sobie obecnie pooglądać tylko na czarno-białych fotografiach. Druga strona tej samej monety to płaskie wyliczanki, uwielbiane przez internet i media społecznościowe: „10 rzeczy, które robiliśmy w PRL-u” czy „5 zwyczajów, które Polak musi tłumaczyć cudzoziemcom”.
A ja wolę zatrzymać się w pół drogi – i opowiedzieć o elementach polskiej codzienności, które jeszcze kilka chwil temu były tuż obok nas, po prostu się działy. Robiliśmy je odruchowo, bez namysłu, automatycznie – bez szczególnego nabożeństwa, a nawet bez woli. Mowa o dostępnych nam w kilku minionych dekadach sposobach spędzania wolnego czasu, a także zasadach organizacji codzienności i odświętności. Zasadach, w których, wbrew opiniom wrogów badania kultury życia najbardziej codziennego, jakie tylko możemy sobie wyobrazić, nic tak naprawdę nie jest do końca przypadkowe. Wybierane rozrywki i pomysły na spędzanie sobót wynikają z finansowej i logistycznej dostępności miejsc, sprzętu i wiedzy. Kierunek podróży kształtuje odległość z punktu A do punktu B. Społeczne zobowiązania, skutkujące towarzyskimi spotkaniami, są regulowane przez więzi społeczne i rodzinne, które w Polsce nie uległy wcale tak znacznej erozji, jak przedstawiają to liberalne media. Wybór prowizorki zamiast stałości i prostoty w miejsce „wyszukania” również dyktowała najczęściej zawartość portfela, klasa społeczna i siła przyzwyczajenia.
Jolanta Brach-Czaina napisała w „Szczelinach istnienia:
nie można godzić się na rolę nieświadomego wyrobnika czynności egzystencjalnych. I w obronie własnej trzeba ścigać sens codzienności, jak przestępcę, który czyha z ukrycia.
Kryją się w tych słowach dwa założenia – jedno, moim zdaniem, słuszne (warto wiedzieć, dlaczego coś robimy i dostrzegać powtarzalność wzorca), a drugie dyskusyjne (że mamy poznawać sens codzienności, drugie dno zwyczajów po to, by je zakwestionować, przejrzeć na wylot, być może wyzwolić się z nich). W etnologicznym rozumieniu zwyczaj ma jednak rolę kojącą, porządkuje świat, prowadzi na skróty. Lokuje nas w świecie, gdzie, dzięki stosowaniu tych samych czy podobnych wzorców, jesteśmy adekwatni. Postulowana przez Czainę „obrona” przed błędnym kołem oczekiwań i ich spełniania także ma jednak miejsce. Część zwyczajów zanika z powodu indywidualistycznego sprzeciwu przeciwko podążaniu za nimi, na fali erozji więzi, rdzewienia mechanizmów społecznych, które przestają odpowiadać na potrzeby ludzi wychowanych w „nowych czasach”. Część niszczy neoliberalny kapitalizm, proponując nam nowe, kolorowe, pozornie ciekawsze sposoby spędzania czasu – często oparte na współistnieniu człowieka i gadżetu lub człowieka i zakupu. Wiele z nich jednak zmienia się z powodu zaniknięcia ich desygnatu. Nie snujemy już na imieninach opowieści o uciekaniu przed poborem do wojska, bo nie trzeba przed nim uciekać. Nie robimy już w dzieciństwie dowcipów telefonicznych starszym osobom, bo widać, kto dzwoni – w zamian trollujemy w internecie.
Wolny czas ery „przedfuchowej”, gdy nacisk na osobistą produktywność zostawialiśmy w pracy, a poza miejscem zatrudnienia zajmowaliśmy się innymi obowiązkami bądź przyjemnościami, to w dużej mierze pieśń przeszłości. Ostatnich kilkanaście lat zmusiło Polaków do zdwojonych wysiłków na froncie zawodowym (by mieć co włożyć do garnka), ale i zmieniło społeczne oczekiwania na temat funkcji czasu wolnego. Zainteresowania i hobby mają obecnie rozwijać, wzbogacać – duchowo (jednak absolutnie pozareligijnie), intelektualnie lub pokazywać prestiż i możliwości finansowe.
Zamiast majsterkowania i typowo polskiego „krzątania się” mamy zatem warsztaty kaligrafii japońskiej. Zamiast drobnych przydomowych hodowli zwierząt – gołębi, królików, nutrii – którymi dawniej na potęgę zajmowali się po pracy mężczyźni, mamy zwrot ku zainteresowaniu zwierzętami egzotycznymi, jak jaszczurki czy pająki, albo chociaż drogimi i wymagającymi, jak modne rasy psów i kotów domowych. W miejsce łowienia ryb bez hajpu, w starej kamizelce i gumiakach, mamy tony kosztownego sprzętu. Ale wędkarstwo i tak pozostało sportem stosunkowo egalitarnym, bez wysokich barier wstępu – można moczyć w zbiorniku wodnym drogi spinning, a można wędkę po ojcu. Inne sporty uległy znacznym przekształceniom w kierunku elitarności, gadżeciarstwa, efektowności. Nie można po prostu biegać w trampkach sprzed trzech sezonów – trzeba mieć dobre buty „do biegania”, elektronikę do monitorowania pulsu, aplikację do zapisywania trasy. Nie można po prostu jeździć na rowerze – trzeba mieć dostosowany do wyczynowej jazdy jednoślad i próbować bić własne rekordy. To samo ze sztukami walki, pływaniem, morsowaniem. Oczywiście o tym wszystkim informuje się w mediach społecznościowych na bieżąco. Sport nie służy już tylko rekreacji. Nasze ciała muszą nadążać, mieć cel, którym będzie maraton czy zawody.
Chłopiec na placu zabaw jeździ na rowerze.
Część dawnych zwyczajów i wypełniaczy weekendu (tęsknię za czasami, gdy mówiło się po prostu o „sobocie i niedzieli”), podejmowanych i uprawianych latami z konieczności, z braku danego towaru czy usługi na rynku, jak np. robienie przetworów na zimę, zajmowanie się działką pracowniczą typu ROD, szycie ubrań na maszynie, robienie na drutach czy szydełkowanie, powraca obecnie w wykrzywionej karykaturalnie, hipsterskiej formie. Pojawiły się skierowane do wielkomiejskiej klasy średniej i kreatywnej kosztowne warsztaty rozpoznawania roślin, robienia serów, kiszenia warzyw czy właśnie szycia. Mamy tu do czynienia z sytuacją zmiany charakteru zjawiska: część zwyczajów dnia codziennego była de facto obowiązkami, wynikłymi z konieczności bytowej. Dziś powracają one jako przyjemność i hobby, oderwanie od pędu współczesnego życia. Jednocześnie jednak brak ciągłości pokoleniowej w przekazywaniu takich umiejętności sprawia, że rynek z łatwością merkantylizuje je i utowarowia, opakowując takie kursy i szkolenia we wręcz mistyczny nimb „poznawania prostego życia”. Kto dawniej uczył się kisić ogórki czy piec chleb na kursie?
Inne z elementów codzienności uległy ograniczeniu na fali ataku z dwóch stron – wolny, niewypełniony pracą i „rozwojem osobistym” czas znacznie się skurczył, a więzi rodzinne i sąsiedzkie oparte są już raczej na rodzinie nuklearnej. Cenimy swój czas wolny, mianujemy go „prywatnym”. Nieczęste są już zatem notoryczne odwiedziny bez zapowiedzi i przesiadywanie godzinami. Po imprezach rodzinnych raczej nie nocujemy już pokotem w dwudziestkę w jednym pokoju, na wersalkach, fotelach i dywanie. Wizyty rodziny z drugiego końca Polski nie trwają tygodniami. Brak nam chęci do dzielenia swojej codzienności z osobami, które nie są członkami naszej najbliższej grupy rodzinnej lub przyjacielskiej, mimo że warunki lokalowe są często lepsze niż bywały. Prawie całkowicie zanikł zwyczaj odwiedzin sąsiedzkich, a zwłaszcza przychodzenia do nieznajomych „w sprawie”. Ten ostatni motywowany był głównie chęcią załatwienia interesu bądź pozyskania od kogoś informacji w czasach przedinternetowych i mało telefonicznych. Jeśli jedyną daną, jaką można było zdobyć, był czyjś adres domowy, to po prostu się po niego szło. Zwyczaj ten całkowicie zmiotło pojawienie się telefonów komórkowych i związane z nimi nowe zwyczaje oraz oczekiwania, by się zapowiedzieć. Sama ostatni raz poszłam do obcej osoby „ w sprawie” w 2004 roku, ale, uwaga, do mnie „w sprawie” zapukała zupełnie obca kobieta w maju 2020. Dziś jednak nieumawianie się trafia do lamusa jako zwyczaj „dziki” i przebrzmiały – co skutkuje dalszym rozpadem więzi społecznych w obrębie bloku czy osiedla.
Całkowitemu przekształceniu uległa nie tylko kultura komunikacji z innymi osobami, ale i sposoby podtrzymywania więzi/znajomości oraz częstotliwość kontaktu. Nie piszemy już listów i nie wysyłamy ich w kopertach. Nie poznajemy już ludzi poprzez anonse w czasopismach. Cały kontakt – od zadzierzgnięcia, poprzez rozwój, do wygaszenia – przeniósł się do internetu. Ma to wiele wad (pozorność, powierzchowność więzi), ale i kilka zalet (łatwość odnalezienia dawnych znajomych i podtrzymywania kontaktu przy pomocy obecności na tej samej platformie komunikacyjnej).
Kres niektórym elementom codzienności położyła wyższa świadomość zagrożeń higienicznych. Nie ma już wielu amatorów – powszechnego niegdyś – picia przez całe towarzystwo z jednej butelki, pożyczania sobie przez kobiety ręczników, cążek, grzebieni, kosmetyków. Inne zwyczaje ograniczyły po równo brak powszechności spotkań towarzyskich i podążający za nim wstyd, poczucie nieadekwatności w sytuacjach społecznych dawniej uważanych za naturalne. Nie śpiewamy już zatem chórem w grupie, chyba że po alkoholu lub dla żartu, ale i wtedy wielu nie podejmuje tej czynności. A wspólny śpiew był zawsze elementem polskiej kultury – nie tylko biesiadnej, rodzinnej i obrzędowej, ale także związanej z pracą.
Dzieciństwo i wiek nastoletni także znacznie przekształciły się w ostatnich dwóch-trzech dekadach. Obecnie mamy do czynienia z pokoleniami, które nie znają codzienności bez internetu i elektroniki, co zmienia bardzo wiele: percepcję więzi koleżeńskich, rodzaj kontaktu, jego intensywność, dostęp do wzorców osobowych, oczekiwania i marzenia. O ile część dzieci, powodowana zwykłą dziecięcą ciekawością i wyobraźnią, będzie budowała „bazy”, szałasy, chodziła na obozy wędrowne czy ogniska, o tyle właściwie żadne z nich nie będzie zbierało puszek czy kapsli (w kulturze koloru i nadmiaru mają one obecnie status śmieci), nagrywało piosenek z radia i wymieniało się nimi, dzwoniło do przypadkowych drzwi i uciekało czy bawiło się w wykopach pod budowę bloków mieszkalnych. Świat dzieciństwa jednocześnie rozszerzył się i skurczył.
Nostalgia jest istotnym elementem ludzkiego doświadczenia, a Polak ma do niej przedziwny stosunek – jednocześnie uwielbia nurzać się w przeszłości i iść do przodu, zmieniać, przekształcać. Zwyczaje zmienia praktyka dnia codziennego, wykrzywia je lub wymazuje zmiana dynamiki w stosunkach pracy zawodowej (na niekorzyść pracownika), porzucamy je z wygody lub przymusu. Kultura nie jest z betonu, nie jest niezmienna i nie powinna taka być. Jej rdzeń i serce nie tak łatwo naruszyć, nawet jeśli kruszeje zewnętrzna powłoka praxis.
A potem i tak okazuje się, że wszyscy znają na pamięć „Nie płacz Ewka”, umieją ukisić ogórki małosolne z zamkniętymi oczami, chętnie zjedzą kiełbasę z ogniska i uwielbiają świąteczne opowieści spod znaku „a jak babcia była mała” czy „a jak wujek w 1985 roku stał po szafki kuchenne”.
Magdalena Okraska
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.