...że kultura to wszystko, co nas otacza, czyli wszelkie materialne, duchowe i symboliczne wytwory naszej społeczności, i że nie istnieje coś takiego, jak „zła kultura”.
Bo kultura to nie tylko zestaw zasad, których wydaje nam się, że nie podzielamy, że „z Polakami nie mamy nic wspólnego”. Słyszałam to już pięćset dwadzieścia razy z wcale niegłupich ust i zawsze, gdy jestem konfrontowana z takim przejawem ignorancji, mam ochotę wysłać wypowiadającego na przymusową reedukację – pierwsze zajęcia z antropologii kultury na jakimkolwiek uniwersytecie. Słyszy się na nich dwie rzeczy, które początkowo wydają się niedorzeczne czy niemożliwe: że kultura to wszystko, co nas otacza, czyli wszelkie materialne, duchowe i symboliczne wytwory naszej społeczności, i że nie istnieje coś takiego, jak „zła kultura”. To drugie, dla osiemnastolatków stykających się po raz pierwszy z analizą tego społecznego kleju, który nas spaja, było wręcz oburzające. Jak to nie ma? Przecież są kultury, których przedstawiciele rytualnie dopuszczają się „złych rzeczy”, krzywdzą kobiety czy słabszych, nie szanują zwierząt, nie przejawiają chęci rozwoju linearnego w oczekiwanym przez krąg euroamerykański kierunku. Przecież to kultura starożytna, a potem tradycja zachodnia mają wyznaczać ramy „dobrego”. Jak w ogóle można myśleć inaczej?
Tymczasem właśnie w ten sposób jesteśmy konfrontowani z dwoma wnioskami. Po pierwsze, nie wszystko, co „nasze”, jest lepsze czy właściwe. Przykłady absolutyzowania własnej kultury można mnożyć, jest ono zresztą naturalne i odruchowe – jak choćby mówienie, że lokalna kuchnia jest najlepsza, że, owszem, gdzieś tam jedzą gałki oczne wieloryba, ślimaki czy smażone świnki morskie, ale gdyby tylko mieli możliwość spróbować naszego bigosu czy żuru, to doceniliby jego prymat, bo jest po prostu „smaczniejszy”. To częste założenie, wynikające właśnie z omnipotencji własnej kultury w kraju, w którym ona dominuje. Gdy pracowałam jako nauczycielka, robiłam pewien test – pytałam uczniów, czym się różni fakt od opinii. Okazało się, że nawet licealiści zdania w rodzaju „Ta koszulka jest ładna”, uważali za fakt, nie opinię. Jako nosiciele i użytkownicy jednej (zazwyczaj) kultury, uważamy jej przejawy za obiektywne, lepsze, ciekawsze, a przynajmniej obowiązujące. Tylko że w taki sam sposób o własnej kulturze myśli każdy. Tymczasem ani koszulka nie jest obiektywnie ładna, ani bigos nie jest obiektywnie smaczny, ani polska muzyka nie wpada w ucho bardziej od innych, ani nawet nasz krajobraz nie każdy przedłoży nad pamiętany z dzieciństwa spędzonego w innym kraju.
Tą drogą dochodzimy do drugiego wniosku z pierwszym zajęć dla młodych antropologów. Otóż kultura jest wszędzie. Jest w nas, obok nas, wokół nas, za nami i przed nami, ulegać będzie lekkim lub silniejszym przekształceniom, ale pozostanie jednolita, normatywna, prezentująca zestaw drogowskazów ku wartościom. I znowu – wartości nie są „dobre” ani „złe”, po prostu są.
Od wielu lat toczy się na polskich uczelniach, ulicach, w domach i klasach szkolnych dyskusja o patriotyzmie, jego (nie)wyrażaniu, miłości do Polski/wstydzie za Polskę (niepotrzebne skreślić) i o tym, kto komu co ukradł. Kilka lat temu, gdy do władzy doszło ugrupowanie o zwrocie bardziej konserwatywnym, debata publiczna zwekslowała swoje tory ku dwóm nurtom: opowieści o dumie i opowieści o wstydzie. Pierwsza z tych opowieści to stary, dobry, znany wszystkim patriotyzm, którego wszyscy mieli już dość, bo wałkowało się bez przerwy w szkole, że ten poeta tęsknił za ojczyzną, ten „chciał wiosnę, nie Polskę zobaczyć”, ci umierali za, tamci uciekali od. Poświęciliśmy dekady na dywagacje o tym, co na to romantyzm, a co pozytywizm. W dobrym tonie było wywracać oczami – choćby na widok kiczowatego bociana lecącego nad świeżo zaoraną pryzmą czarnoziemu coś tam w sercu drgało – i szukać „nowocześniejszej” odpowiedzi na patriotyzm martyrologiczny, skąpany dziesiątki razy we krwi bratniej i cudzej, gnębiony targowicami, leżący rejtanami, wyśmiewany przez Gombrowicza i znany każdemu jak wnętrze własnej dłoni. W dobrym tonie było szukać kontry. Miało nią być sprzątanie lasu, płacenie podatków czy nieparkowanie w miejscach do tego niewyznaczonych.
Jak każda kontra wobec jedynego i nieuchronnego, ta także poniosła porażkę. Próby nadania rzeczownikowi „polskość” ironicznego znaczenia, te wszystkie wzruszenia ramionami, że ja to Polski nie kocham, żadnej łachy mi nie robiła, granica to kreska na mapie, „a że mówię tym językiem to kwestia wychowania” (Guernica y Luno), to sztuczna i skazana z góry na klęskę ucieczka od własnej, znanej nam na wskroś formy.
Wczoraj publicysta Jakub Majmurek napisał – w kontekście wydarzeń na granicy – że bliżej mu do wykształconej Irakijki niż do „moherowej baby” polskiej. Można by dyskutować, czy nie ma racji pod względem klasowym – ale tutaj akurat mamy moment, gdy klasa społeczna ustępuje kulturze społecznej i symbolicznej. Niestety: osoba pracująca na niskim stanowisku w firmie zarządzanej przez grubego „Janusza”, czyli zamożnego przedsiębiorcę, ma z tym „Januszem” więcej wspólnego niż z Portugalczykiem zatrudnionym na podobnym swojemu stanowisku. Pracownik i „Janusz” podzielają całe uniwersum sensów, tak jak podzielają je Jakub Majmurek i słuchaczka Radia Maryja. Programistka z Iraku nie widziała tych samych wieczorynek, nie zna żartów z PRL-u, nie robi jej się ciepło w sercu, gdy poczuje zapach schabowego z kapustą, nie wie, jak się zwyczajowo zachowywać w naszej kolejce, odwiedzinach w obcym domu, środku lokomocji. Ludzie wyjeżdżają do różnych krajów i przyswajają sobie część zwyczaju i obyczaju, ale te zachowania nigdy nie są odruchowe, bezwarunkowe – bo nie są pierwsze. Zazwyczaj jesteśmy socjalizowani do życia w jednej kulturze społecznej, podlegamy jednej enkulturacji poprzez obserwację i udział. Rośniemy na społecznym i kulturowym tle, którego rugowanie jest trudne, jeśli nie niemożliwe, bo posiadanie lub nieposiadanie „cech Polaka” nie jest naszą decyzją.
Kiedy zaczniemy przecinać te nici, okaże się, że są ich setki. Że widzimy rzeczy w pewien sposób nie dlatego, że tak chcemy, tylko dlatego, że nas tego nauczono, do tego nas wychowano, to nam pokazano. Że mamy podobne sposoby realizacji podobnych potrzeb, identyczne zachowania kolektywne, niemal identyczny ogród pamięci, w której Słowacki miesza się z pyzami ziemniaczanymi, a „Chłopi” Reymonta pewnie dziś staliby pod Żabką.
Te paroksyzmy wspólnej duszy, które wzbierają co jakiś czas, by się spienić i wylać, nie są kwestią naszej świadomej decyzji. Niektórzy jednak im zaprzeczają, w miejsce poczucia wspólnoty, nawet podskórnego, czcząc i polerując „wstyd za Polskę”. Wstyd za nasze działania i zaniechania, za jedne cechy i brak innych, za zachowania społeczne, za decyzje polityczne. Motorem tego wstydu nie jest jednak indywidualny, wyśrubowany kodeks etyczny, ponieważ jest kulturowo niemożliwe, by znacznie się on różnił od kolektywnego. Ten wstyd napędzają przysłowiowe oczy Zachodu, w których się przeglądamy, które patrzą, oceniają bezustannie i powinniśmy w nich jakoś wypaść. Jakoś, czyli zazwyczaj zgodnie z oczekiwaniami zachodnich demokratów i liberałów. Za transformację gospodarczą i ustrojową zapłaciliśmy nie jedną, a dwie straszliwe ceny – nie tylko utraciliśmy majątek narodowy, park przemysłowy i miejsca pracy, ale także narzucono nam założenie, że musimy „równać w górę” i patrzeć zawsze w Zachód, „gonić Europę”. Cóż, wielu ma dość tego rozpaczliwego i niepotrzebnego wyścigu, którego cel jest w dodatku niejasny.
Negacja potrzeby patriotyzmu w rozumieniu dumy z kraju to oczywiście nie tylko polska specyfika i nie wymyślono jej też po 1989 roku. Mityczny Zachód także zastanawia się, dlaczego „żąda się miłości jedynie na podstawie wpisu w paszporcie” i czy patriotyzm to w ogóle miłość, czy tylko samolubny protekcjonizm, który ma chronić strukturę polityczną. Tymczasem, ze społecznego i antropologicznego punktu widzenia, to w ogóle nie jest tak. Da się kwestionować przymus miłości („nie kocham Polski”), nie da się kwestionować wdrukowanej troski o kraj, nawet w modelu wołania o konieczność zmiany („chcę, żeby to i to w Polsce było inaczej, nie mogę patrzeć, jak mój kraj robi X”). Ludzie, którzy chcą Polski INNEJ – bez tych lub tamtych, bardziej otwartej czy bardziej zamkniętej, weselszej czy poważniejszej – nadal chcą w ramach tej kultury i społeczeństwa budować strukturę kwitnącą w nieco innym kierunku, ale opartą na tej samej glinianej formie, w której nas wypieczono i puszczono w świat, z nowelkami Prusa w głowie i obrazami powstań pod powiekami. Nie musisz kochać i szanować tej formy, ale innej nie masz, choćby w Brukseli stawali na głowie.
Dlatego właśnie Jakub Majmurek nie ma racji i nie mają jej także wszyscy negacjoniści patriotyzmu, którzy mają po uszy słuchania, że ktoś tam przelał krew za ojczyznę i chcieliby iść do przodu w internacjonalistycznej grupie, gdzie (deklaratywnie) żadna różnica nie jest przeszkodą. To bardzo naiwne założenie – tu wracamy do kwestii opinii i faktów – opierające się na zupełnie bzdurnym poczuciu, że istnieje jakaś półumowna kultura „ogólna”, w której nie ma wspomnień, sensów, symboli, kadrów i zapachów, będąca magmą jednostek, które są jednocześnie wysoce niepowtarzalne i zdolne stworzyć skuteczny i szczęśliwy kolektyw.
Magdalena Okraska
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.