"Górale ze skalnego Podhala na zielonych łemkowskich pastwiskach paśli swoje owce, a między zdziczałymi śliwami i jabłoniami – konie i krowy. (…) Co roku na Wielkanoc i Zaduszki przyjeżdżali też starzy Łemkowie, zapalali świeczki na mogiłach bliskich, wstawiali znicze do przydrożnych kapliczek, a potem zachodzili na herbatę i zapytać, jak się nam tu żyje" – pisze Monika Sznajderman w jednej z najważniejszych książek tego roku pt. "Pusty las". Wspomina w ten sposób lata dziewięćdziesiąte i mieszkanie we wsi Czarne, oczywiście w Beskidzie Niskim.
Pamiętam, jak wielkim marzeniem stało się niebawem, by pojechać do Lublina w ten grudniowy czas. Udało się dopiero kilka lat później, a potem jeszcze parę razy – na pewno za mało, na pewno mniej, niż bym chciał. Ale też każdy pobyt na Mikołajkach potwierdzał, że jest to wydarzenie szczególne, że to szczególne miejsce i szczególny czas.
Trafiłem w te okolice późnym latem 1992 roku. Wybrałem się w najbardziej niezwykłe polskie góry z przyszłą żoną. Kusiła dzikość tych okolic, ale też zawikłana historia i również niewysłowiona pustka po wygnaniu Łemków tyle dekad wcześniej. A gdzieś w tle była muzyka Orkiestry św. Mikołaja, mocno wówczas kojarząca się z tymi okolicami, zresztą przecież grupa narodziła się podczas beskidzkich wędrówek. Śpiewano w tamtym czasie przy ogniskach słynną "Balladę o św. Mikołaju", napisaną przez Andrzeja Wierzbickiego, ale spopularyzowaną właśnie przez orkiestrę.
Za powstaniem i trwaniem tej imprezy nie stoi marketingowa kalkulacja, przemyślana biznesowa strategia, tylko prawdziwa pasja, fantazja i - niech będzie! - miłość do tej muzyki, do tej kultury, do tego sposobu oglądania świata.
Wędrując wówczas od Nieznajowej, dotarliśmy do Czarnego, a tam zobaczyliśmy… pasące się lamy, a potem (stojącą jeszcze wówczas) cerkiew. Tak się szczęśliwie złożyło, że wiedziałem już wtedy, kim jest Andrzej Stasiuk (choć oczywiście nie wiedziałem, jak ważnym pisarzem – również dla mnie – stanie się w następnym ćwierćwieczu), wiedziałem, że to on jest właścicielem tych lam i posiadaczem klucza do cerkwi. Nie zapukaliśmy jednak do jego drzwi, chyba nie chcąc naruszać jego spokoju.
Wracając z Beskidu, zatrzymaliśmy się potem w Krakowie i na Rynku Głównym kupiłem pierwszą kasetę tejże orkiestry, wówczas jeszcze Orkiestry p.w. św. Mikołaja - "Muzykę gór". Długo, długo towarzyszyła mi wówczas ta muzyka. Znałem ją już w jakichś fragmentach chyba z audycji w radiowej Dwójce, na pewno z programów Wojciecha Ossowskiego w Trójce. No, ale posiadać tę kasetę w tamtych przedinternetowych czasach, to było coś nadzwyczajnego. Powrót z Tamtych gór razem z Tą muzyką nabierał dla mnie znaczenia symbolicznego.
Nie pamiętam, czy wiedziałem już wówczas o Mikołajkach Folkowych... Chyba nie. To był sam początek historii festiwalu. Pamiętam za to, jak wielkim marzeniem stało się niebawem, by pojechać do Lublina w tym grudniowym czasie. Udało się to dopiero kilka lat później, a potem jeszcze parę razy – choć na pewno za mało, niżbym chciał. Ale też każdy pobyt na Mikołajkach potwierdzał, że jest to wydarzenie szczególne, że to szczególne miejsce i szczególny czas.
Wydawnictwo Kosmos Kosmos wydało niedawno książkę o wielkim pianiście Theloniousie Monku pod karkołomnym tytułem "Geniusz inny niż inni". Idąc tym tropem, chciałoby się powiedzieć, że Mikołajki Folkowe to festiwal inny niż inne. Rewelacją był przecież sam pomysł, by tak bardzo skojarzyć imprezę z zespołem i z tą grudniową datą, wokół której co roku jest organizowana. Rewelacją był i jest jej koloryt: te kramy i kramiki, uśmiechnięci i życzliwi ludzie, zabawy w holu Chatki Żaka, liczne imprezy dodatkowe i spotkania sprawiają, że także poza koncertami atmosfera jest tam fantastyczna.
No a koncerty także bywają znakomite. Czasami i takie, jakich gdzie indziej trudno posłuchać. Pamiętam niejeden świetny występ gospodarzy z orkiestry, ale też tam po raz pierwszy na żywo usłyszałem Muzykantów, Się Gra, Starą Lipę (czy ktoś pamięta jeszcze ten zespół?) i tylu, tylu innych wykonawców.
Pewnie nie czas tu i miejsce, by wspominać, że to najstarszy polski festiwal folkowy i najstarszy konkurs – bo to rzeczy znane, a z drugiej strony godne osobnego omówienia, a nawet jakiejś monografii. Ważne, by próbować zrozumieć, na czym polega fenomen tego festiwalu, skąd bierze się jego szczególne miejsce na muzycznej mapie Polski. Poza wszystkim innym ważne jest, że za powstaniem i trwaniem tej imprezy nie stoją marketingowa kalkulacja, przemyślana biznesowa strategia, tylko prawdziwa pasja, fantazja, a - niech będzie! - miłość do tej muzyki, do tej kultury, do tego sposobu oglądania świata. To wynika z zachwytu i szacunku do tradycji (szczególnie wiejskiej, ludowej), a zarazem ze świadomości, że wyrazem tegoż szacunku może być próba ambitnego opowiedzenia o niej swoim językiem, swoją wrażliwością, według swojej wizji. Na tym polega mikołajkowe kultywowanie tradycji, które budzi tak żywe reakcje publiczności. I nie mam wątpliwości, że to właśnie powodzenie i artystyczne sukcesy kolejnych odsłon lubelskiej imprezy stały się jednym z zaczynów i powodów, że tak bogata jest dziś nasza scena folkowa (nie tylko jeśli chodzi wykonawców, ale i liczne festiwale).
Tekst ten powinien kończyć się krzepiącym wyznaniem, że byłem w tym roku latem ponownie w Beskidzie Niskim, a w najbliższych dniach wybieram się do Lublina. Niestety, tak się złożyło, że w wakacje, zamiast pojechać w te najniezwyklejsze góry, oddawałem się głównie lekturze – czytałem m.in. wspomnianą świetną książkę Moniki Sznajderman. Nie wezmę też udziału w zaczynających się w piątek Mikołajkach Folkowych, ale nie wątpię, że na ich uczestników czeka nie tylko doskonała muzyka, lecz także ten niepowtarzalny klimat.
Tomasz Janas
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.