W Samarkandzie (którą – przypomnę – odwiedziliśmy w felietonie Hejnał i strzała, szukając śladów Ksawerego Pruszyńskiego i jego „wydmuszek”, w tym jego wersji historii hejnału mariackiego), jest to może mniej bolesne: miasto jest duże, jego historyczne obiekty rozrzucone są pomiędzy kwartałami nowszej zabudowy, radzieckiej i późniejszej – niekoniecznie pięknej, ale prawdziwej, żywej; poruszają się tam zwyczajni mieszkańcy (i masy turystów przy obiektach zabytkowych). Ale starożytne miasta Uzbekistanu to przecież swego rodzaju Tri-polis – w znacznym oddaleniu od siebie (poprzedzielane piaskami Kara-kum), ale równie obowiązkowe są jeszcze Buchara i Chiwa. W tej ostatniej jest chyba najgorzej – historyczna jej część, wzięta w kwadrat potężnych glinianych murów, z imponującymi meczetami, minaretami i medresami, jest jedną wielką dekoracją. Prawie nikt nie mieszka tu na stałe – do prawdziwego życia jest duże, nowsze miasto na zewnątrz twierdzy.
Cenne i mniej cenne rękodzieło
Jakiż to spektakl odbywa się zatem w owych dekoracjach? Ano, obsługa turystów, której zasadniczą częścią jest sprzedaż pamiątkowego rękodzieła. Niestety, nie ma tu czego szukać amator starych „bucharskich” dywanów (cudzysłów, bo ta ogólnikowa nazwa handlowa obejmowała produkty różnych grup niedalekiego turkmeńsko-uzbecko-afgańskiego pogranicza, przechodzące przez Bucharę w drodze na europejskie salony). Większość tego, co wartościowe, została wywieziona przed trzydziestoma laty, natychmiast po poluzowaniu granic. Wiem, że pierwszymi eksploratorami tego rynku byli tureccy handlarze; parokrotnie udawało mi się nabyć od nich to i owo, już po zupełnie innej cenie, na stambulskim „krytym bazarze”, Kapali Çarşi. Dziś miejscowy antykwariusz pokazuje mi dywan erzari, jaki właśnie przywiózł z… Budapesztu, zakupiwszy go tam za stosowną cenę czterech tysięcy euro. Co powiedziałby nam o sobie ten dywan repatriant? Może wyeksportował go bucharski handel przed dobrze ponad stu laty – szlakiem przez najgorsze pustynie świata, które jednak ówczesne karawany jakoś umiały pokonywać? A może wyleciał stąd ledwie przed ćwierćwieczem, nabyty za ułamek tej ceny?
fot. Jerzy S. Wasilewski
W warunkach intensywnego popytu i wyczerpanych zasobów nie ustaje zatem dostawa substytutów, lepszych i gorszych. Te pierwsze to jedwabie barwione techniką ikat, o charakterystycznym, mieniącym się efekcie. To także kapy, pierwotnie na łóżko małżeńskie, dziś raczej używane jako obrusy, wyszywane techniką suzani. Sama ta nazwa (po persku „igła”) sugeruje precyzję haftu – kiedyś była to popisowa praca panny młodej, przygotowywana na ślubną wyprawę. Mnie najbardziej urzeka ich kolorystyka i kompozycja – ciepły oranżowy ton symetrycznie rozłożonych na kremowym tle kręgów niby-pomarańczy różnej wielkości, o pomysłowym wypełnieniu. Mają ten niepowtarzalnie spłowiały ton stare egzemplarze, jakie znam z europejskiego handlu antykwarycznego, gdzie osiągają sumy niebotyczne (podobno od czasu, gdy kilka londyńskich banków zainwestowało w tę efektowną dekorację). Nigdy nie zrozumiem jednak, dlaczego w wytwórczości własnej, na użytek lokalny, najpopularniejszy jest odstręczający kolor buraczkowy. Od takich gorszych sztuk blisko już do tanich bazarowych pamiątek – drewnianych i ceramicznych przedmiocików, na które język rosyjski ma trafne słowo durnostojka, angielski zaś – dust-gatherer.
Imperia glinianych twierdz
Kto to kupuje, komu się to – bez żadnej zresztą nachalności – wciska? Oczywiście nieprzebranemu tłumowi zachodnich (a też rosyjskich, no i japońskich) turystów, którzy promenują uliczkami pośród świeżutkich murów, wyrównanych, odczyszczonych i pokrytych błyszczącą glazurą. No właśnie – owe nowiutkie mury. To iście diabelski dylemat: jak dokonywać restauracji rozpadających się glinianych budowli? I tak dobrze, że spod tej gliny nie widać betonowej infrastruktury; tyle że z wierzchu ściany obłożone są często-gęsto kolorowymi glazurowanymi kafelkami, których świeży połysk, choć naturalny, niweczy efekt dawności, historyczności, autentyku. A przecież nie da się inaczej ratować tych sypiących się, wietrzejących, spłukiwanych przez deszcze glinianych wałów, murów z niewypalanej cegły i łuszczących się ścian. Historyczne środkowoazjatyckie „imperia glinianych twierdz” pozostawiły po sobie takie właśnie bezkształtne zwały gliny, gdzie tylko nazwy mogą robić wrażenie: cytadele Chorezmu, Sogdiany, Baktrii…
W tej krainie, nawiedzanej przez trzęsienia ziemi, nie byłoby co oglądać, gdyby nie wielkie działania rekonstrukcyjne i konserwatorskie, prowadzone od czasów radzieckich po dziś dzień. Gdy patrzy się na fotografie tych zabytków pochodzące sprzed, powiedzmy, półtora wieku, to widać na nich, że niektóre wieże minaretów Registanu czy bucharskiego Poi Kalon sięgają niewiele wyżej niż do połowy stanu pierwotnego (i obecnego), a powierzchnie ścian są wyjedzone przez erozję. Chcąc nie chcąc zadaję sobie pytanie, co byłoby, gdyby wtedy "wielką grę" o przynależność Azji Środkowej wygrali Anglicy (idący od strony Indii), a nie Rosjanie (którzy też marzyli tylko o tym, by – jak straszyła prasa brytyjska – „wykąpać swe konie w Oceanie Indyjskim”). Czy wszystkie te zabytki zostałyby odbudowane, czy co cenniejsze fragmenty nie znalazłyby się aby w British Museum?
A w czasach radzieckich – dawne meczety i medresy nie były wypielęgnowane jak dziś, ale… żyły pełną parą! Oczywiście nie islamskim życiem duchowym – to nie było wtedy mile widziane. W poplamionych smarami wnętrzach działały, a jakże, warsztaty samochodowe, garaże albo piekarnie, a w nich kręcili się miejscowi ze swymi życiowymi interesami. Dziś w tych samych salach, wzorowo odnowionych, nadal nie ma (poza wybranymi punktami) życia religijnego, a kręcą się tylko turyści, bo wszędzie tu odbywa się suwenirowy handel.
Nie chcę deprecjonująco używać zasłużonego terminu „skansen” – mówię więc o wydmuszce.
Jerzy S. Wasilewski
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.