Prof. John Micgiel wydał we wrześniu tego roku książkę "Project Eagle. Polscy wywiadowcy w raportach i dokumentach wojennych amerykańskiego Biura Służb Strategicznych". Micgiel to wieloletni wykładowca historii i stosunków międzynarodowych na Wydziale Spraw Międzynarodowych Uniwersytetu Columbia, współpracownik Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, były prezes Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku.
Z autorem książki rozmawiamy o genezie, celach i przebiegu niezwykłej operacji.
Książka "Project Eagle" ukazała się nakładem wydawnictwa Universitas.
Dlaczego niewiele ponad miesiąc przed zakończeniem II wojny światowej w Europie Amerykanie zdecydowali się wysłać za linię frontu kilkudziesięciu agentów? Klęska Niemiec wydawała się już przecież przesądzona.
Żeby zrozumieć tę decyzję, musimy cofnąć się o kilka miesięcy. Ofensywa Niemców w Ardenach w Boże Narodzenie 1944 roku była dla Amerykanów zupełnym zaskoczeniem. Nie spodziewano się, że III Rzeszę stać jeszcze na taką operację. Zasiała wśród amerykańskiej generalicji obawę przed prowadzeniem działań na terenach nieprzyjaciela – na obszarach nieobjętych działaniami własnego wywiadu, w ciemno. Rozwiązanie tego problemu zlecono gen. Williamowi Donovanowi, twórcy i dyrektorowi Biura Służb Strategicznych (OSS – Office of Strategic Services).
Donovan zlecił przegląd swoich 13 tys. pracowników. Okazało się, że tylko 80 zna język niemiecki na tyle dobrze, że mogliby zostać przeszkoleni jako tajni agenci. To było stanowczo za mało na potrzeby Amerykanów. Donovan zwrócił się do reprezentantów krajów podbitych przez Niemców z prośbą o wyszukanie kandydatów. Polacy byli oczywiście chętni do współpracy.
Polscy żołnierze na frontach II wojny światowej - zobacz serwis historyczny
Agentów przygotowywano do misji znacznie wcześniej.
Ofensywa w Ardenach była bodźcem do wdrożenia Projektu Eagle. Zamysł operacji narodził się już wcześniej w głowie Williama Donovana. Polacy stanowili największą grupę narodowościową wśród uczestników projektu, ale na teren Rzeszy przerzucano także Niemców czy Czechów.
Pierwsze kroki w celu realizacji projektu przerzucenia Polaków na teren Niemiec podjęto już w lipcu 1944 roku. Amerykanie nawiązali kontakt z dowództwem Polskich Sił Zbrojnych. Na dowódcę Projektu Eagle wyznaczono Josepha Dashera – amerykańskiego oficera polskiego pochodzenia (przed zmianą nazwiska Dasher nazywał się Józef Daszewski), szefa Sekcji Polskiej OSS.
Przyszli agenci przeszli pod okiem polskich i brytyjskich szkoleniowców trening analogiczny do tego, którym poddani byli cichociemni. Uczono ich obsługi radiostacji, skoków ze spadochronem, metod wywiadowczych i sztuk walki. Zmieniono im też personalia – między innymi dlatego tak trudno ustalić, co się z nimi stało po wojnie, nie wiadomo bowiem, pod jakim nazwiskiem wówczas funkcjonowali.
Kiedy myślimy o agentach wywiadu, dzięki sile oddziaływania kultury masowej, staje nam przed oczami dżentelmen pokroju Jamesa Bonda. Tymczasem polscy wywiadowcy zupełnie nie przypominali bohatera powieści Iana Fleminga.
To byli głównie ludzie z Pomorza i Śląska, którzy zostali wcieleni do Wehrmachtu podczas II wojny światowej. To byli robotnicy, rolnicy, górnicy. To, że ci ludzie nie mieli wyższego wykształcenia, nie wyglądali jak absolwenci uniwersytetów, działało na ich korzyść. Po zrzuceniu na teren wroga mieli bowiem wtopić się w szeregi przymusowych pracowników – ich wygląd, ich spracowane dłonie, potwierdzały ich fałszywe tożsamości. Wśród nich był m.in. człowiek, który parał się przed wojną przemytem na granicy polsko-niemieckiej – jego doświadczenie w nielegalnym i dyskretnym przekraczaniu granicy było bezcenne przy wykonywaniu zadań powierzonych przez OSS.
A skoro już o tym mowa: na czym miały polegać zadania tych 32 skoczków?
Skoczków zrzucano w dwuosobowych zespołach. Było 16 polskich misji, każda otrzymała kryptonim nazwą nawiązujący do popularnych drinków – "Manhattan", "Orange Blossom", "Cuba Libra" etc. Ich pierwotnym zadaniem było tworzenie siatek wywiadowczych złożonych z robotników przymusowych. Niewiele z tego wynikło – agenci nie zdążyli nawiązać odpowiednich kontaktów i stworzyć swoich własnych komórek wywiadowczych. Marsz amerykańskich wojsk postępował po prostu za szybko. To nie znaczy, że byli bezczynni. Zbierali informacje dotyczące morale ludności cywilnej i żołnierzy, lokalizacji strategicznych obiektów, takich jak fabryki, bazy Wehrmachtu, improwizowane lotniska. Wskazywali też Amerykanom SS-manów. Trudno stwierdzić, ilu żołnierzom amerykańskim te informacje uratowały życie.
Prof. John Micgiel podczas promocji książki w Muzeum Historii Polski. Fot. Elżbieta Lichocka/Muzeum Historii Polski
Jaki obraz Niemiec w ostatnich miesiącach II wojny światowej wyłania się z tych raportów?
Można go opisać jednym słowem: chaos. Niemcy legły w gruzach. Morale żołnierzy i ludności cywilnej było bardzo niskie. Uderzające są też opisy niedostępności podstawowych produktów. Agenci mieli problem z kupieniem żywności nawet za brylanty (każdy z nich był zaopatrzony w dwa brylanty o wartości każdy z nich ok. 300 dolarów).
Mimo tego zamętu, misja agentów była bardzo niebezpieczna. Jako przykład podam doświadczenia jednego z nich. Człowiek ten dostał się w ręce Gestapo. Został poddany brutalnemu śledztwu, codziennie przez kilka godzin bito go kolbą od karabinu i gumowymi pałkami. Wybito mu pięć zębów. Nie dostawał nic do jedzenia, pojono go wodą z solą. Po wyzwoleniu przez Amerykanów rozpoznał gestapowców, którzy go torturowali. Wyszarpnął pistolet z kabury jakiegoś żołnierza i zastrzelił oprawców. Trudno mu się dziwić.
Co się stało z polskimi agentami po przejęciu ich przez aliantów?
Agenci byli wysyłani do Luksemburga, do bazy OSS o kryptonimie X. Później przetransportowywano ich do Londynu, gdzie na podstawie ich zeznań sporządzano dokładniejsze raporty. To właśnie na tych dokumentach bazowałem pisząc swoją książkę. Taki był los większości agentów. Dwóch zginęło podczas wykonywania misji, dwóch innych odnalazło się w… Paryżu. Na temat tego, jak dostali się do stolicy Francji raporty niestety milczą.
Jak Amerykanie oceniali współpracę z polskim wywiadem?
W książce zamieściłem cytat z wypowiedzi szefa Wojskowej Służby Wywiadowczej, czyli wywiadu wojsk lądowych, Hayes’a A. Kronera: "Polska armia ma najlepszy wywiad na świecie. Jego wartość jest dla nas nieporównywalna. Niestety niewiele możemy zaoferować w zamian". Te słowa mówią wszystko.
W jaki sposób trafił pan na trop Projektu Eagle?
W bardzo prozaiczny sposób. W połowie lat osiemdziesiątych dostałem grant od Woodrow Wilson Center na badanie dokumentów Departamentu Stanu dotyczących Europy Środkowowschodniej po II wojnie światowej. Badania te związane były z moim doktoratem na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. John Taylor, archiwista Archiwum Narodowego w Waszyngtonie, zasugerował, bym zainteresował się nowo odtajnionymi zbiorami Biura Służb Strategicznych. To właśnie w tym zbiorze znajdowały się raporty z misji Polaków.
Archiwa te zawierają 9 milionów dokumentów. Przynajmniej drugie tyle brakuje. Duża część dokumentów nie została odtajniona. Dlatego nie wiemy, jak Amerykanie wykorzystali doświadczenia wyniesione z Projektu Eagle. Przede wszystkim jednak nie wiemy, co stało się z tymi ludźmi po wojnie. Oni sami byli zobowiązani do milczenia o swojej misji. Mam nadzieję, że książka ta odświeży pamięć żyjących członków rodzin tych agentów i będziemy mogli w najbliższym czasie poznać ich dalsze losy.
Rozmawiał Bartłomiej Makowski
ZOBACZ NAGRANIE ZE SZKOLENIA UCZESTNIKÓW PROJEKTU EAGLE:
***
John S. Micgiel, „Project Eagle. Polscy wywiadowcy w raportach i dokumentach wojennych amerykańskiego Biura Służb Strategicznych”, Universitas, Warszawa 2019.