Wołów, niewielka miejscowość położona około 20 kilometrów na północny zachód od Wrocławia, stał się słynny niespotykaną wysokością łupu. Średnia pensja w 1962 roku wynosiła 1680 złotych, czyli ukradziona kwota to było prawie 7 459 pensji, na które statystyczny Polak musiałby pracować 621 lat. Obecne przeliczenie tych ponad 12 i pół miliona złotych to ponad 30 i pół miliona złotych obecnych nominałów.
Skąd takie pieniądze w banku niewielkiego dolnośląskiego miasta spyta każdy. Otóż był to jedyny bank w mieście, oddział Narodowego Banku Polskiego, w którym znajdowały się pieniądze wszelkich miejskich operacji: pensje, płatności, utargi, oszczędności. Kradzież tych pieniędzy była de facto rabunkiem całej kasy miejskiej, a ludziom pozostało jedynie to, co trzymali ukryte w skarpecie w bieliźnianej szafie.
Jak dowodzą zebrane w śledztwie fakty tak wielki napad miał szansę powodzenia dzięki informacjom od skarbnika banku. Milicja od samego początku zakładała pomocnictwo kogoś z grupy pracowników placówki. Znajomość pomieszczeń, umiejscowienie skarbca, zakładana zawartość skarbca i liczba pracowników ochrony na nocnej zmianie z niedzieli na poniedziałek - te informacje nie były ogólnie dostępne. Pięciu przestępców podjechało w okolice banku samochodem Warszawa M-20, popularnie zwanym "Garbatką", i tym samochodem odjechali po napadzie. Wszystko w okolicy placu Jana III Sobieskiego 6 w Wołowie wydawało się normalne. Kremowo-szara Warszawa podjechał od strony bocznej uliczki Hugona Kołłątaja, zaparkowała i wysiadło z niej pięciu mężczyzn.
Później wszystko potoczyło się jak w dobrym filmie kryminalnym. Włamywacze sforsowali niezbyt solidne drzwi boczne, obezwładnili jednego strażnika i udali się do pomieszczenia pod skarbcem, który nie był specjalnie chronionym pomieszczeniem - nie było grubych betonowych ścian, nie było ciężkiego stalowego zbrojenia czy jakiegokolwiek alarmu. Bandyci użyli samochodowy podnośnik umieszczony na podwyższeniu, by wybić dziurę w stropie i przez nią dostali się do skarbca. Tam w nowych banknotach 500-złotowych i używanych 100-złotówkach zgarnęli cała kwotę w ciszy, bez zbędnych świateł, bez paniki. Aż dziw bierze, że ludzie, którzy nigdy wcześniej nie mieli konfliktów z prawem zachowywali się jak prawdziwi zawodowcy. Po wszystkim spokojnie wyszli i odjechali zaparkowanym samochodem.
Co ciekawe w całej tej historii to fakt, że użyta do napadu Warszawa była własnością jednego z włamywaczy, prywatnie dobrych znajomych oraz to, że jej właściciel był znanym taksówkarzem - niezwykle ciekawe opisuje to Wojciech Boczoń na stronach portalu "Bankier.pl": "Milicja rozpoczęła zakrojone na cały kraj poszukiwania sprawców. Zakładano różne scenariusze. Mało kto brał pod uwagę możliwość dokonania profesjonalnego skoku przez miejscowych z Wołowa. Uważano, że zrobiła to dobrze zorganizowana szajka profesjonalistów, a być może nawet międzynarodowy gang. (...) Przez kilka tygodni milicja nie mogła znaleźć sprawców. Wiedzieli, że udało im się uciec samochodem marki Warszawa, wiedzieli nawet, że samochód został zarysowany podczas ucieczki. Złodzieje byli natomiast na bieżąco informowani o postępach śledztwa, bo… milicjanci z braku wystarczającej liczby samochodów przemieszczali się na co dzień taksówką jednego ze sprawców. Znali go od dawna i traktowali jako zaufaną osobę. W jego obecności otwarcie rozmawiali o postępach w śledztwie".
Co ważne dla późniejszego śledztwa wszystkie nowe 500-setki miały spisane serie i numery, które przekazano wszystkim placówkom bankowym, pocztowym i handlowym w kraju. Fakt ten pozwolił milicji i prokuraturze zastosować jeszcze jeden manewr, jak się okazało genialny w swojej prostocie. Ogłoszono w mediach, że odbędzie się w niedługim czasie zaplanowana wymiana pieniędzy, a wiadomość ta miała sprawić, że złodzieje zaczną wprowadzać banknoty do obiegu. Pojedyncze banknoty pojawiły się w sklepach w kilku miastach Polski. To żony i rodziny włamywaczy próbowały upłynnić trefne banknoty w sklepach, a jedna z nich chciała wpłacić 18 tysięcy złotych na konto w oddziale NBP w Pruszczu Gdańskim. Pojedyncze banknoty pojawiły się w Gliwicach, Kluczborku, Opolu i Ostrowie Wielkopolskim.
Jak się później okazało, sprawcy zdążyli wydać jedynie około 150 tysięcy złotych, a milicja odzyskała niebagatelną kwotę 11 572 000 zł i co ciekawe, złodzieje, obawiając się aresztowania, widząc, że pętla śledczych się zacieśnia, część pieniędzy przetrzymywanych bezpośrednio w domu zdążyli spalić. Po kilku dniach wszyscy wraz z pomagającymi im członkami rodzin zostali aresztowani. Głośna rozprawa odbywała się przed Sądem Wojewódzkim we Wrocławiu. Głównym sprawcom groziła kara śmierci, jednak sąd wymierzył pięciu głównym sprawcom karę dożywotniego pozbawienia wolności, którą po pięciu latach zamieniono na 25 lat więzieni. Pozostali wspólnicy i pomocnicy dostali od 1 do 8 lat więzienia. Jedynie dwóch bezpośrednich wspólników otrzymało karę 15 lat.
Po odbyciu kary wszyscy skazani wyszli już dawno temu na wolność, ostatni z nich w 1979 roku. Historia otrzymała stosowną oprawę medialną: w roku 1970 opowiadał o nim komiks "Kocie oko" z serii o Kapitanie Żbiku. Pięć lat później ukazał się film fabularny "Hazardziści" w reżyserii Mieczysława Waśkowskiego, film będący fabularyzowanym dokumentem opowiadającym o przebiegu napadu. Także Telewizja Polska wyemitowała w 2005 roku film o napadzie pt. "Napad w Wołowie".
PP