Wszystko zaczęło się 14 grudnia o godzinie 13. To wtedy górnicy pierwszej zmiany na wieść o zatrzymaniu Eugeniusza Szelągowskiego, zastępcy przewodniczącego Komisji Zakładowej "Solidarności", i przewodniczącego KZ "Solidarności" Przedsiębiorstwa Robót Górniczych z Mysłowic Stanisława Dziwaka, zdecydowali się pozostać pod ziemią.
Przed stanem wojennym
Porozumienia z sierpnia 1980 roku otworzyły drogę do powstawania struktur "Solidarności" w bieruńskiej kopalni. Przewodniczącym związku w zakładzie został Wiesław Zawadzki. Wkrótce niemal 4 tysiące spośród 7 tys. pracowników kopalni przyłączyło się do NSZZ. Stosunki między dyrekcją, kierownictwem PZPR w zakładzie i przedstawicielami "Solidarności" układały się poprawnie. Dowodem na to może być to, że miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego w "Piaście" założono samorząd pracowniczy.
"Państwo podziemne"
Wszystko zmienił stan wojenny. Eugeniusz Szelągowski został zatrzymany przez ZOMO w drodze do "Piasta", gdzie miał nadzieję rozpocząć akcję strajkową. W odpowiedzi jeden z górników, Stanisław Trybuś, przekonał kolegów z pierwszej zmiany do pozostania pod ziemią, na poziomie 650 metrów. Później dołączyli do nich górnicy z drugiej wachty. Do bieruńskiej kopalni zbliżały się już oddziały ZOMO.
Początkowo obie strony konfliktu próbowały załagodzić sytuację. Dyrektor kopalni, Czesław Gelner, przekonywał górników do zakończenia strajku, został jednak wygwizdany. Z kolei przedstawiciele strajkujących udali się na powierzchnię, żeby negocjować warunki zawieszenia strajku. Gdy jednak przekazali górnikom, że kwestia uwolnienia Szelągowskiego zostanie rozpatrzona z chwilą, gdy w kopalni zapanuje spokój. Taka deklaracja ze stron władz wojskowych tylko rozsierdziła górników. Ostatnią próbę negocjacji podjął Jeremiasz Sitek, pracownik kopalni i członek PZPR. Przekonywał, że trzeba podporządkować się stanowi wojennemu. W odpowiedzi usłyszał, że stan wojenny jest na górze, a tutaj, pod ziemią jest zupełnie inne państwo.
Dwa tygodnie strajku
Przedstawiciele strajkujących postanowili pozostać z górnikami pod ziemią. Spędzili tam dwa tygodnie, podobnie jak połowa z dwóch tysięcy ich kolegów, którzy rozpoczęli strajk. Protest był dobrowolny, każdy mógł wyjechać na powierzchnię, kiedy uznał to za stosowne.
Strajkująca załoga była rozrzucona po wielu kilometrach podziemnych korytarzy. Codzienność pod ziemią opisywał w swoim dzienniku Janusz Pioskowik.
- Od godziny 10 zaczynamy organizować dzienny tryb postępowania. Tworzą się brygady do obchodów ścian. Reszta kolegów zajmuje się czymś, żeby wolny czas minął jak najszybciej. Odbywają się rozgrywki w szachy, cymbergaja. Układają wiersze, skecze i piosenki – przytaczał na antenie Polskiego Radia fragmenty relacji Janusz Pioskowik. - Nadchodzą dalsze informacje ze świata, m.in. że ambasador PRL w Waszyngtonie prosi władze amerykańskie o azyl polityczny, RFN wystąpiło o zwrot długów zaciągniętych przez rząd polski. Jaruzelski oświadcza, że nasz kraj nie jest w stanie teraz spłacić odsetek z tej sumy, a co dopiero ją samą. Fala strajku włoskiego. Całkowicie zatrzymana jest pomoc Zachodu dla Polski. W drodze do Polski jest wysłannik papieża, jadący na rozmowy z prymasem Józefem Glempem. To trochę nas podbudowało. Myśleliśmy, że wszystko idzie w dobrym kierunku.
"Tatuś, co my mamy robić?"
Nie szło. Większość ze strajków w 25 kopalniach Górnego Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego upadła. Pozostania pod powierzchnią nie ułatwiała działalność władz na górze. Rozważano różne sposoby zakończenia strajku. W grę wchodziło nawet użycie gazu obezwładniającego.
Wojskowy wojewoda katowicki, gen. Roman Paszkowski wiedział, że górników mogą przekonać duchowni. Na mediację między władzą a górnikami zgodził się bp Herbert Bednorz pod warunkiem, że po zakończeniu strajku wobec uczestników nie zostaną wyciągnięte konsekwencje.
Dzień przed Wigilią wstrzymane zostały dostawy żywności. Problemem było też to, że nie pozwalano na wymianę zużytych lamp. Życie pod ziemią stawało się coraz trudniejsze.
Najważniejsza była jednak presja psychologiczna. Górnikom pozwalano na kontakt telefoniczny z rodzinami. Władze zastraszały żony i dzieci strajkujących. Nakazywano im przekazywanie kłamstw dotyczących sytuacji na powierzchni. W Archiwum Polskiego Radia zachowały się przejmujące nagrania rozmów dzieci ze strajkującymi ojcami.
Zaskakująca decyzja sędziego
W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia górnicy zaczęli rozważać przerwanie strajku. 28 grudnia o godz. 18 ostatni górnicy opuścili poziom 650 m, który przez dwa tygodnie był ich domem. Mimo zapewnień władzy o niewyciąganiu konsekwencji wobec strajkujących, wkrótce zatrzymano 18 uczestników protestu. Jedenastu internowano, siedmiu zostało postawionych w stan oskarżenia.
12 maja 1982 przed sądem wojskowym w Katowicach zapadł wyrok w sprawie siedmiu górników strajkujących w „Piaście”. Prokuratorzy, por. Bogdan Pikala i por. Janusz Brol, zażądali dla organizatorów strajku od 15 do 10 lat więzienia. Niespodziewanie przewodniczący składu sędziowskiego, kpt. Józef Medyk, uniewinnił wszystkich oskarżonych. Uznał, że materiał dowodowy jest zbyt wątły, by wydać inny wyrok. Po ogłoszeniu wyroku rozentuzjazmowana sala zaczęła intonować "Jeszcze Polska nie zginęła…".
Radość siedmiu górników nie trwała długo. Jeszcze tego samego dnia zostali zatrzymani przez Służbę Bezpieczeństwa i internowani. Konsekwencje ponieśli też inni uczestnicy strajku. Dyscyplinarnie zwolniono około 1000 pracowników kopalni.
Z dokumentów odnalezionych po latach wynika, że komunistyczne władze planowały pacyfikację kopalni. Przygotowano szczegółowe plany interwencji milicji i wojska, a także użycia wozów bojowych i broni palnej. Prawdopodobnie fakt strajkowania pod powierzchnią ziemi uniemożliwił te plany i sprawił, że górnicy uniknęli losu zabitych kolegów z kopalni "Wujek".
polskieradio.pl/ho