Wojciech Górecki, ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich, zaznacza, że obecna sytuacja w rejonie Górskiego Karabachu jest najpoważniejsza od czasu wojny o ten region z lat 1992-1994, której ofiarami padło około 20 tysięcy osób, a setki tysięcy zostało przesiedlonych.
- Jest to zdecydowanie najpoważniejsza sytuacja, z jaką mamy do czynienia w tym regionie od końca wojny, dlatego że po pierwsze skala tych walk jest nieporównywalnie większa niż w czasie poprzednich eskalacji, po drugie, po raz pierwszy od czasu wojny siły azerbejdżańskie ostrzelały Stepanakert. Stepanakert to stolica nieuznawanej Republiki Górskiego Karabachu i dawna stolica byłej autonomii karabaskiej, centralny ośrodek tego obszaru. Do tego obecnie Armenia i Azerbejdżan ogłosiły mobilizację – Azerbejdżan częściową, Armenia pełną. I w Armenii, i w Azerbejdżanie wprowadzono również stan wojenny. Tego nie widzieliśmy wcześniej, nawet w czasie tzw. wojny czterodniowej, czyli intensywnych walk w kwietniu 2016 roku. Ponadto mobilizację i stan wojenny wprowadziła też nieuznawana Republika Górskiego Karabachu – zaznacza analityk OSW.
Wojciech Górecki zauważa, że choć Turcja udzielała wsparcia dla Baku także wcześniej, bardzo ostre sformułowania wysuwane przez nią tym razem wskazują na głębsze zaangażowanie w konflikt. Jak mówi, Ankara z pewnością chciałaby zmiany karabaskiego status quo i układu sił w regionie, rywalizuje w tym zakresie z Rosją.
Analityk zaznacza, że prawdopodobne jest wyciszenie konfliktu, ale nie jest też wykluczona dalsza ofensywa Baku, której efekt trudno przewidzieć.
W rozmowie również o tym, jak funkcjonują Armenia i Azerbejdżan w warunkach konfliktu, o korytarzu, w którym biegną kluczowe rurociągi transportujące węglowodorowy ze złóż na Morzu Kaspijskim, a także dlaczego destabilizacja regionu jest potencjalnie niebezpieczna dla Gruzji, która obecnie stanowi dla Armenii, mającej zamknięte granice z Turcją i Azerbejdżanem, praktycznie jedyne okno na świat.
Więcej na ten temat w rozmowie.
**
PolskieRadio24.pl: Dlaczego właśnie teraz doszło do zaostrzenia konfliktu wokół Górskiego Karabachu, zwanego przez Ormian Arcachem i co z niego tym razem może wyniknąć? Eksperci zauważają, że co jakiś czas mamy do czynienia z mniejszą lub większą eskalacją tego konfliktu, która po pewnym czasie ulega wyciszeniu. Pytanie, czy tak będzie i tym razem? Dzieje się dużo, lecz nie zawsze do końca wiadomo, czy informacje, które do nas docierają są zweryfikowane, z racji tego, że w obszarze konfliktu mało jest dziennikarzy, niezależnych obserwatorów.
Wojciech Górecki, Ośrodek Studiów Wschodnich: Rzeczywiście, dochodzą do nas bardzo skąpe informacje z Górskiego Karabachu. Jesteśmy zdani na oficjalne komunikaty jednej lub drugiej strony. Wydają się one dość wiarygodne, jeśli chodzi o szacowanie strat własnych. Nieuznawana Republika Górskiego Karabachu przyznaje się do straty ponad 150 żołnierzy – to stan na 2 października. Jednak mniej wiarygodne są straty, które jedni i drudzy mieliby rzekomo zadać przeciwnikowi. Podaje się tutaj olbrzymie liczby zabitych i zniszczonego sprzętu wojskowego.
W regionie Górskiego Karabachu praktycznie rzeczywiście nie ma jednak niezależnych dziennikarzy i obserwatorów, więc jesteśmy zdani na różnego rodzaju spekulacje oraz próby interpretacji tych komunikatów, które do nas dopływają.
Czy wiemy, jakie są przyczyny zaostrzenia sytuacji wokół Górskiego Karabachu?
Konflikt trwa od końca lat 80. Rozpoczął się gdy istniał jeszcze Związek Radziecki, choć jego przyczyn należy szukać jeszcze głębiej. Na tym etapie ten konflikt jest praktycznie nierozwiązywalny, gdyż mamy do czynienia z kolizją dwóch kluczowych zasad stosunków międzynarodowych, czyli tej mówiącej o nienaruszalności granic, integralności terytorialnej państw oraz, z drugiej strony, zasady uznającej prawo narodów do samostanowienia. Przy dobrej woli obu stron te zasady można pogodzić, bo prawo do samostanowienia można realizować bez przesuwania granic – mniejszości narodowe mogą mieć różnego rodzaju autonomię, organizować się. Natomiast w tym przypadku trudno to sobie wyobrazić, sprawy zaszły niezwykle daleko. Może na 20 lat, za 10 takie rozwiązanie się znajdzie. Obecnie go jednak nie widać.
Musimy pamiętamy, że na początku lat 90. obie strony toczyły ze sobą krwawą wojnę, która zakończyła się nie pokojem, a kruchym rozejmem.
To dość niedawno, a w wojnie tej zginęło niemal 20 tysięcy ludzi.
W ramach Związku Radzieckiego Karabach, zamieszkały w większości przez Ormian należał do republiki azerbejdżańskiej. Ormianom to nie odpowiadało.
Kiedy zaczęła się pieriestrojka, a wraz z nią osłabienie władzy centralnej i wzrost nastrojów nacjonalistycznych w całym ZSRR, Karabach zaczął głośno domagać się przyłączenia się do Armenii, jeszcze wtedy radzieckiej. Moskwa była temu przeciwna – nie chciała tworzyć precedensu, bo sprawy narodowościowe były tam zawsze bardzo zapalnym tematem. Jednak Związek Radziecki się rozpadł, a Armenia i Azerbejdżan stanęły naprzeciwko siebie jako niepodległe państwa. Można powiedzieć, że weszły w niepodległość w stanie wojny.
W wyniku tej wojny Ormanie zajęli nie tylko praktycznie cały Karabach, który miał charakter enklawy na terenie Azerbejdżanu, ale też pas ziemi wokół niego, gdzie z kolei większość stanowiła ludność azerbejdżańska, która została brutalnie wypędzona. I utworzyli na całym tym terenie separatystyczną Republikę Górskiego Karabachu.
Od 12 maja 1994 roku obowiązuje zawieszenie broni. W przeszłości było ono naruszane niezliczoną ilość razy, a w tych dniach rozejm łamany jest w sposób wyjątkowo brutalny.
Republika Górskiego Karabachu jest nieuznawana przez nikogo na świecie, łącznie z Armenią, choć jest z nią oczywiście bardzo związana, praktycznie zrośnięta.
Do celów koordynacji procesu pokojowego została powołana jeszcze w latach 90. Mińska Grupa OBWE – działa ona do dzisiaj, a jej współprzewodniczącymi są Rosja, Stany Zjednoczone i Francja. Mińska Grupa OBWE wypracowała tak zwane zasady madryckie, składające się z sześciu punktów. Jeden z nich mówi o konieczności powrotu pod kontrolę Azerbejdżanu ziem leżących poza samym Górskim Karabachem, inny – o utrzymaniu korytarza lądowego, łączącego Górski Karabach z Armenią. Mowa jest też o międzynarodowych gwarancjach bezpieczeństwa oraz o tym, że ostateczne ustalenie prawnego statusu Górskiego Karabachu powinno nastąpić – kiedyś, w przyszłości – na drodze referendum. Zasady te wypracowano jeszcze w 2007 r., a upubliczniono dwa lata później. Strony się z nimi co do zasady zgadzają, ale diabeł, jak zawsze, tkwi w szczegółach.
Rozmowy się nadal toczą, choć ostatnio mieliśmy dłuższą przerwę. Ponieważ nie przynoszą efektów, rośnie zniecierpliwienie jednej i drugiej strony. I co jakiś czas dochodzi do incydentów.
Konflikt uchodził za zamrożony, ale nigdy taki nie był. W pierwszym okresie charakteryzował się co prawda niską intensywnością, ale co najmniej od połowy lat 2000. sytuacja ta zaczęła ulegać zmianie. Coraz częściej zaczęło dochodzić do incydentów – ostrzałów i wymiany ognia – które z czasem zaczęły przybierać postać krótkotrwałych walk. Regularnie ginęli też ludzie. Ponad cztery lata temu, w 2016 r., walki przerodziły się w czterodniową wojnę, zakończonej przy mediacji rosyjskiej. Wreszcie w lipcu tego roku znów przez kilka dni było bardzo, bardzo gorąco.
Obecna eskalacja jest jednak bezprecedensowa i najpoważniejsza od 1994 r. Jest tak co najmniej z paru powodów. Po pierwsze, skala walk jest nieporównywalnie większa niż kiedykolwiek w przeszłości. Po drugie, po raz pierwszy od wojny z lat 90. siły azerbejdżańskie ostrzelały Stepanakert, po azerbejdżańsku Chankendi, stolicę nieuznawanej Republiki Górskiego Karabachu i dawną stolicę radzieckiej autonomii karabaskiej, centralny ośrodek tego obszaru. O powadze sytuacji świadczy fakt, że obecnie Armenia i Azerbejdżan ogłosiły mobilizację – Azerbejdżan częściową, a Armenia pełną. Zarówno w Armenii, jak i w Azerbejdżanie wprowadzono również stan wojenny. Tego nie było nigdy wcześniej, nawet w czasie wojny czterodniowej z 2016 r. I oczywiście, mobilizację i stan wojenny wprowadziła też nieuznawana Republika Górskiego Karabachu.
Można dodać dla uzupełnienia, że w rozmowach pokojowych Ormian z Górskiego Karabachu reprezentuje Erywań i tym samym mamy dwie strony konfliktu, armeńską, czy, poprawniej, ormiańską oraz azerbejdżańską. Separatyści z Republiki Górskiego Karabachu nie biorą udziału w rozmowach.
Dlaczego właśnie teraz doszło do tej eskalacji?
Jest to konflikt, w którym nie uczestniczą siły rozjemcze czy pokojowe. Pozycje stron oddziela tylko tzw. linia rozgraniczenia, czy linia kontaktowa, będąca de facto linią frontu. Ormianie i Azerbejdżanie stoją tam naprzeciwko siebie, nieraz w zasięgu wzroku. Łatwo w tej sytuacji o prowokację i wymianę ognia.
Decyzja o walkach na większą skalę oczywiście zawsze ma charakter polityczny. Jednak sytuacja w rejonie konfliktu jest bardzo napięta przez cały czas. To nie jest tak, że długo, długo nic się nie dzieje, a potem nagle wybuchają tak ciężkie walk, jakie mamy obecnie. W ostatnich tygodniach dochodziło do 20-30 incydentów dziennie z obu stron. Oznacza to, że ostrzał trwał praktycznie non stop, oczywiście nie w jednym miejscu, ale raz tu, a raz tam, i regularnie ktoś ginął.
W agencjach światowych można było o tym wszystkim przeczytać, ale oczywiście nie na pierwszych stronach gazeta czy portali. Świat zaczyna się interesować sytuacją w Karabachu dopiero wtedy, gdy wybuchają poważniejsze walki. Po pierwsze jednak to z czym mamy do czynienia teraz, wynika z natury tego konfliktu. To sytuacja w pewnym sensie rutynowa, choć rzeczywiście bezprecedensowa jeśli chodzi o skalę. Po drugie doszły do głosu niesamowicie rozbudzone oczekiwania społeczne, zwłaszcza w Azerbejdżanie, który jest państwem większym – liczy około 10 milionów mieszkańców, gdy Armenia około 3 milionów – i znacznie bogatszym, ma ropę naftową i gaz.
Podczas poprzednich ostrych walk, w lipcu tego roku, lekką przewagę osiągnęli Ormianie, którzy zadali Azerom większe straty. Zginął m.in. jeden z azerbejdżańskich generałów. Wówczas eskalacja miała miejsce nie w samym Karabachu, ale na północ od niego, wzdłuż granicy armeńsko-azerbejdżańskiej, nie będącej przedmiotem sporu. Walkom towarzyszyły spontaniczne prowojenne demonstracje w Baku. Ludzie żądali powrotu Karabachu i rozprawienia się z wrogiem. Władze mogły obawiać się, że nastroje te wymkną się spod kontroli i podjęły próbę ich kanalizacji, stosując swoistą „ucieczkę do przodu”.
Trzecim ważnym czynnikiem, który z pewnością przyczynił się do obecnej eskalacji, było bezprecedensowe wsparcie, jakiego udzieliła Azerbejdżanowi Turcja. Było to wsparcie przede wszystkim polityczne, ale nie tylko. Latem odbyły się wspólne azerbejdżańsko-tureckie ćwiczenia wojskowe, które wywołały zaniepokojenie w Armenii. Azerbejdżan nabywa broń od różnych państw: Rosji, Izraela czy RPA, jednak najbliżej współpracuje w tym zakresie właśnie z Turcją, gdy z kolei Armenia ma broń prawie wyłącznie rosyjską. Tureckie wsparcie dodało Baku pewności siebie.
Azerbejdżan i Turcja są bliskimi sobie krajami z bardzo podobnym językiem, oba narody mogą porozumieć się praktyczne bez tłumaczy. Turecka kultura popularna, w tym obecne także u nas seriale, wyparła już praktycznie popkulturę rosyjską.
W interesie Ankary jest „rozepchnięcie się” w regionie kosztem Rosji. Kaukaz staje się kolejnym polem rywalizacji pomiędzy Ankarą a Moskwą, bo taką rywalizację tych dwóch graczy obserwujemy już w Syrii i Libii.
A Rosja dotychczas rozdaje tutaj karty.
Ale w czasie tej eskalacji zachowuje się wyjątkowo wstrzemięźliwie. Być może Baku przewidziało, że Moskwa tak właśnie zareaguje i nie wystąpi jakość szczególnie zdecydowanie w obronie Armenii – i to stało się czwartym powodem obecnej eskalacji.
Rzeczywiście, w Górskim Karabachu Rosja pozostaje głównym rozgrywającym spośród obecnych tam światowych graczy. W ramach Mińskiej Grupy OBWE Rosja blisko współpracuje jednak z pozostałymi jej współprzewodniczącymi: USA i Francją. Karabach to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie Rosja i USA mają wspólny interes, polegający na zachowaniu tam spokoju i stabilności. Rosja chce spokoju, bo gdy konflikt pozostaje nierozwiązany, może wspierać raz jedną, raz drugą stronę, rozgrywając je. Zachodowi zależy zaś na spokoju, aby rurociągi bez przeszkód przesyłały ropę i gaz z Morza Kaspijskiego, i aby na Kaukaz Południowy, który jest zapleczem Bliskiego Wschodu, nie rozlał się bliskowschodni konflikt.
Natomiast Turcja próbuje zrewidować istniejące status quo, czego nie da się osiągnąć bez działań zbrojnych. Tak duże zaangażowanie Turcji wcześniej nie miało miejsca, choć Ankara pomaga Azerbejdżanowi od wielu lat, a podczas walk w 2016 roku jednoznacznie wyrażała swoje poparcie dla Baku.
Turecka broń jest w Azerbejdżanie obecna, ale otwarte pozostaje pytanie, czy są tam też tureccy żołnierze i przede wszystkim, czy rzeczywiście ma miejsce przerzut bojowników z Syrii oraz czy i ewentualnie w jakim stopniu Turcja się w ten proceder angażuje.
Ale wróćmy do Rosji. Obecna eskalacja jest jej bardzo nie na rękę, bo Moskwa aktywnie angażuje się teraz w wielu innych miejscach na świecie i nie chce otwierać kolejnych frontów, wręcz przeciwnie. Poza tym jej stosunki z Zachodem pozostają napięte w związku z otruciem Nawalnego, protestami na Białorusi czy sytuacją na Ukrainie, a to utrudnia uzgadnianie stanowisk w sprawie Karabachu.
Rosja będzie zatem starała się doprowadzić do deeskalacji sytuacji, ale jak najmniejszym kosztem. Oczywiście, gdyby została zaatakowana sama Armenia, która jest jej sojuszniczką, Moskwa musiałaby zareagować bardziej stanowczo. Dopóki jednak Baku walczy na terenie de iure własnym, takiej interwencji raczej bym się nie spodziewał. Moskwa będzie nadal wzywać do dpokoju i zakończenia walk, być może wystąpi też, mimo zarysowanych wyżej trudności, ze wspólną inicjatywą z Francją i USA.
Prezydent Azerbejdżanu zapowiada, że będzie toczył walki w Górskim Karabachu dopóki będzie tam armeńskie wojsko. Czy tak będzie?
Są możliwe trzy scenariusze. Po pierwsze, że Mińska Grupa OBWE, w której główne skrzypce będzie chyba jednak nadal grała Moskwą, w ciągu najbliższych dni skłoni strony do zakończenia walk i powrotu do stołu rozmów.
Drugi scenariusz zakłada, ze Azerbejdżan przeprowadzi większy atak, który zmieni sytuację na froncie: teraz zbiera siły, a następnie spróbuje odbić większe obszary Karabachu. Na razie bowiem sytuacja wygląda tak, że w pierwszym dniu operacji Baku przejęło kontrolę nad kilkoma małymi miejscowościami, obszarem praktycznie bezludnym, a następnie ofensywa została wstrzymana czy zatrzymana. Co prawda stronie azerbejdżańskiej udało się też – być może, bo tego nie wiemy na pewno – opanować jedno ważne wzniesienie, co pod pewnymi warunkami umożliwiałoby kontrolę nad jedną z dróg, łączących Armenię z Karabachem. Te osiągnięcia trudno jednak przedstawić własnemu społeczeństwu jako wielki sukces. Jeśli dojdzie do takiej ofensywny, nie wiadomo jednak, czym się ona zakończy, bo należy założyć, że Erewań jest na przygotowany na różne ewentualności.
Trzeci scenariusz zakłada, że strony wejdą w okres długotrwałej wojny pozycyjnej i napięcie będzie się odtąd utrzymywać na znacznie wyższym poziomie. Podczas, gdy przed eskalacją były to ostrzały z broni snajperskiej, teraz mielibyśmy ostrzały artyleryjskie i rakietowe. To z kolei niesie ze sobą ryzyko destabilizacji całego regionu zwłaszcza, gdyby w pewnym momencie doszło do wkroczenia armii tureckiej, rosyjskiej.
Na razie najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest zakończenie walk, jednak każdy kolejny dzień uprawdopodobnia wariant wojny pozycyjnej. Nawet jednak, gdyby doszło do zawieszenia broni, problemy, które doprowadziły do eskalacji pozostaną, co sprawia, że w przyszłości znów będzie dochodzić do okresowych wzrostów napięcia. Chyba, że proces pokojowy ruszyłby wreszcie z miejsca, jednak na to się, niestety, nie zanosi.
Czy lider Azerbejdżanu ma obecnie motywację, by realizować zapowiedzi dotyczące Górskiego Karabachu?
Górski Karabach i konflikt wokół niego to dla obu zaangażowanych państw kluczowy element tożsamości narodowej. Armenia i Azerbejdżan wkroczyły w niepodległość już w stanie wojny i to wojna i konflikt ukształtowały je jako niepodległe państwa. W obu z nich konflikt jest więc czynnikiem narodowo- i państwotwórczym. Każdy przywódca w Baku i Erewaniu pozostaje zakładnikiem kwestii karabaskiej. Nie jest to po prostu jeden z problemów do rozwiązania, ale zwornik spajający państwo.
Górski Karabach to dla Armenii i Azerbejdżanu problem polityki wewnętrznej, zagranicznej, bezpieczeństwa, ale też problem gospodarczy – bo od lat zamknięte są granice (turecko-armeńska i armeńsko-azerbejdżańska), bo tak a nie inaczej prowadzono rurociągi, bo z racji konfliktu, który w każdej chwili może przybrać postać dużej wojny, mniejsza jest atrakcyjność inwestycyjna całego regionu łącznie z Gruzją.
Przywódcy obu państw są zatem zmuszeni traktować kwestię karabaską jako absolutny priorytet. Tymczasem konflikt ten nie ma rozwiązania, które satysfakcjonowałoby obie strony, choć zasady madryckie zostały przyjęte zarówno przez Erywań, jak i Baku. W praktyce jednak rozmowy od lat nie przynoszą rezultatów, bo każda ze stron rozumie te zasady po swojemu. Strony nie zgadzają się też, w jakiej kolejności i w jaki konkretnie sposób miałyby być one wcielane w życie. Być może dopiero przyszłe pokolenie polityków jakoś się z tym potwornie zaplątanym węzłem upora.
Czy Turcja wspiera Baku tylko retorycznie? Czy jest gotowa, by bezpośrednio zaangażować się militarnie?
Do końca nie wiadomo, na ile jej deklaracje są retoryką i licytacją, podbijaniem stawki, a na ile gotowa jest rzeczywiście wesprzeć Azerbejdżan militarnie czy też samemu się bezpośrednio zaangażować, licząc się z adekwatną odpowiedzią Rosji. Już same jednak deklaracje, a także informacje medialne o przerzucanych najemnikach, wpływają na sytuację i rozwój wypadków, prowadząc do dalszego wzrostu napięcia. To niebezpieczna gra, a jej konsekwencje mogą być daleko idące, dlatego słusznie się poświęca się na świecie tyle uwagi temu, co dzieje się wokół Górskiego Karabachu.
W pobliżu Górskiego Karabachu, w regionie Kaukazu Południowego, przebiegają gazociągi i rurociągi.
Górski Karabach sam w sobie nie ma większego znaczenia gospodarczego. A cały region przez ostatnie trzydzieści lat nauczył się z tym konfliktem żyć. Wybudowano więc rurociągi, które tłoczą gaz i ropę naftową. Biegną one tą samą trasą – wąskim pasem nizinnym, ciągnącym się od Baku do Morza Czarnego, pomiędzy wznoszącymi się równoleżnikowo pasmami wysokich gór. Pas ten stanowi korytarz o szerokości kilkunastu, kilkudziesięciu kilometrów. Ułożono tam także linię kolejową, wybudowaną jeszcze w XIX wieku, tamtędy przebiega też główna droga regionu oraz bardzo ważna linia energetyczna.
Gdyby wojna przybrała totalny charakter, można sobie wyobrazić, że Armenia zaatakuje azerbejdżańskie instalacje naftowe. Baku zaś podczas poprzedniej eskalacji groziło, że może obrać za cel elektrownię atomową w Armenii. To brzmi już naprawdę groźnie.
Na razie jednak region mimo konfliktu funkcjonuje i wspomniany korytarz, którym biegną wszystkie ważne szlaki transportowo-komunikacyjne, pozostaje otwarty. Warto przypomnieć, że został on na krótko zablokowany przez Rosjan w 2008 r., podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej. Taka blokada oznacza paraliż regionu i wyłączenie go ze światowego obiegu gospodarczego.
Korytarz przebiega stosunkowo blisko miejsc, gdzie toczą się walki. Ormianie zaatakowaliby rurociągi tylko wtedy, gdyby zagrożony był ich byt i w swojej ocenie nie mieli innego wyjścia. Na razie wciąż jednak do takiego egzystencjalnego zagrożenia daleko, cały czas pozostają też w mocy rosyjskie gwarancje bezpieczeństwa dla Erywania.
Jak funkcjonuje region w czasie konfliktu?
Rozumiem, że nie chodzi o czas obecnej eskalacji. Otóż sytuacja, gdy istnieje tak poważny nierozwiązany konflikt, nie jest, oczywiście, optymalna. Z powodu zamkniętych granic, transport towarów z Turcji do Armenii musi odbywać się przez Gruzję. Azerbejdżan nie ma z kolei lądowego dostępu do Nachiczewanu – swojej eksklawy, położonej między Armenią a Iranem. Latają tam więc samoloty, na dobę jest kilka, a nawet kilkanaście rejsów. Teraz, z powodu eskalacji, ruch lotniczy na tej trasie został wstrzymany. Towary, których nie można przewieźć samolotami, na przykład paliwa, wożone są transportem kołowym przez Iran. O odstraszającym wpływie konfliktu na inwestorów już mówiliśmy.
Do tego dochodzi pandemia. Gospodarki regionu odczuwają jej skutki bardzo wyraźnie.
Jak przedłużająca się eskalacji może wpłynąć na Kaukaz?
Na pewno może negatywnie odbić się na sytuację w Gruzji. Mieszkają tam duże liczebnie mniejszości azerbejdżańska i ormiańska. Ich relacje są raczej poprawne, ale im dłużej potrwa obecna sytuacja, tym większe będzie ryzyko przeniesienia napięć na mniejszości zamieszkałe na terenie gruzińskiego państwa. Gruzja się tego bardzo obawia.
Tbilisi ma bardzo dobre relacje z Azerbejdżanem i dość dobre z Armenią, dla której jest oknem na świat. Armenia oprócz granicy z Gruzją ma jeszcze otwartą granicę z Iranem, ale ta jest trudno dostępna, by dostać się tam z Erewania, trzeba przejechać przez trzy wysokie przełęcze, przekraczające 3000 metrów.
Tylko przez Gruzję z Armenii można dostać się do Rosji, Turcji, czy do portów Morza Czarnego.
W dużej mierze Gruzja jest zakładnikiem konfliktu, na przykład wyłączenie z obiegu rurociągów oznacza dla niej nie tylko brak opłat tranzytowych, ale też dostaw dla siebie. Aby nie zaostrzać sytuacji Tbilisi zapowiedziało kilka dni temu, że nie zgadza się na tranzyt wojskowy ani do Azerbejdżanu, ani do Armenii. W przypadku jednak dużej wojny Rosja może na przykład zażądać zgody na przejazd przez Gruzję do swojej bazy wojskowej w Armenii. I można wyobrażać sobie różne scenariusze.
Trzeba pamiętać, że Kaukaz to bardzo mały obszar, na którym wiele determinuje geografia. Karabach, Armenia, Azerbejdżan, Gruzja, ropa, porty – to wszystko są naczynia połączone. Do tego wielcy gracze, którzy mają tam lub w pobliżu swoje sprzeczne interesy. Styk Europy i Azji, północy
Rozmawiała Agnieszka Marcela Kamińska, PolskieRadio24.pl
PAP