Ciekawy jest natomiast wybór tak zwanych kontrkandydatów, czyli sparring-partnerów dostającego mocnej zadyszki mińskiego dyktatora. Tym razem to były milicjant pokazujący na plakacie wyborczym figę przestrzelonej unijnej fladze, córka lokalnego na wpół oligarchy, znana także jako skompromitowana opozycjonistka, oprócz nich lider komunistów otwarcie żądający odbudowy pomników Stalina i wreszcie urzędnik, który skończył wydział ideologiczny prezydenckiej akademii zarządzania i kieruje kanapową partyjką.
Widać tu skuteczny wysiłek obecnego szefa Centralnej Komisji Wyborczej Białorusi, do niedawna - przewodniczącego partii komunistycznej Białorusi, bo to zapewne jemu powierzono wybranie kontrkandydatów.
Dodatkowy smaczek
Dodatkowym smaczkiem w nadchodzących niby-wyborach jest całkowity brak możliwości głosowania poza granicami Białorusi. Wytłumaczono to istnieniem jakoby poważnych zagrożeń dla komisji wyborczych na terenie państw unijnych, w szczególności w Polsce. A właśnie tam mieszka obecnie kilkaset tysięcy Białorusinów, którzy musieli uciekać przed represjami po poprzednich wyborach prezydenckich, zakończonych fałszerstwami, protestami i – w następstwie – masowymi represjami wobec niepokornych w 2020 roku. Zamiast komisji zagranicznych władze łukaszenkowskie zaproponowały emigrantom… przyjazd i zagłosowanie w kraju. W każdym mieście obwodowym zostanie dla nich zorganizowany punkt do głosowania.
Jeden z kandydatów sparringowych Łukaszenki, były milicjant, w swojej retoryce posunął się jeszcze dalej: "Przyjeżdżajcie – powiada, - odsiedzicie, ile się należy, a potem będziecie tu sobie spokojnie żyć". Nie minął się zresztą z prawdą, bo tylko w okresie świątecznym do reżimowych aresztów za politykę trafiło co najmniej ośmiu obywateli Białorusi, którzy postanowili wrócić do kraju zza granicy po kilkuletniej emigracji. Niektórym od razu na granicy założono kajdanki, innych zatrzymano dopiero w miejscach zameldowania.
Atmosfera jak na stypie
Atmosfera na pikietach wyborczych dowolnego z kandydatów w Mińsku przypomina stypę. Składają się głównie z opłaconych lub zmuszonych do udziału z racji miejsca pracy organizatorów. I nawet oni - a widać to wręcz po oczach – w pełni rozumieją, że tak naprawdę żadnych wyborów nie ma. Cały ten spektakl służy ponownej legitymizacji nieprzerwanie rządzącego krajem od 1994 roku dyktatora.
W tym roku przy świątecznym stole do tradycyjnych toastów zwykli Białorusini wplatali dwa nowe: "za zdrowie tych, co wyjechali" oraz "za czarnego łabędzia (tj. nieprzewidzianą dla władzy okoliczność), który miałby przylecieć w tym roku na Białoruś. Do drugiego toastu czasem dodawano: "Wypijmy, nie stukając się, bo się może nie spełnić".
Pewien mój miński znajomy ozdobił to jeszcze anegdotą z życia własnej rodziny: "Mój dziadek codziennie rano włączał radio, bo chciał jako pierwszy dowiedzieć się, że potwór zdechł. Mój ojciec codziennie włączał telewizor, by jak najszybciej dowiedzieć się, że potwór nie żyje. A ja codziennie włączam internet, bo chcę się dowiedzieć tego samego jako pierwszy. Silny mamy czynnik motywujący do postępu technologicznego w naszym kraju, nieprawdaż?" - opowiadał.
Białorusini o polityce nie dyskutują
Ale w transporcie miejskim białoruskich miast popularne niegdyś polityczne dyskusje niemal ustały. Za biało-czerwono-białą symbolikę narodową trafia się z automatu do aresztu, nawet jeśli to są tylko kolory w ubraniu. W przedsiębiorstwach państwowych łukaszenkowskie KGB przeprowadza naloty, by wybiórczo sprawdzać smartfony pracowników. Szukają w nich subskrypcji "mediów ekstremistycznych", czyli wszystkich niezależnych, zarówno białoruskich, jak i ukraińskich stron. Dlatego ludzie często noszą po dwa telefony – jeden "do okazywania", drugi dla siebie. Ale to i tak niewiele pomaga. Władza łukaszenkowska nie ufa nikomu w sposób totalny. Ludzie są masowo zwalniani za dowolny niewielki nawet udział w protestach po poprzednich sfałszowanych wyborach, bez możliwości znalezienia innej pracy. A przecież zdawać by się mogło, że w ciągu pięciu lat, które minęły od tamtych wydarzeń, walec represji na Białorusi rozjechał wszystko, co było jeszcze choć trochę żywe.
Czego boi się reżim?
Powstaje zatem pytanie, dlaczego w takiej niemal sterylnej kostnicy politycznej władza nadal się czegoś boi? Niezależni, głównie emigracyjni komentatorzy, wymieniają kilka powodów. Po pierwsze system boi się, że jego urzędnicy zrozumieją rzeczywistą skalę emigracji – a z Białorusi wyjechało co najmniej spore miasto obwodowe – dlatego nie dopuszcza zagranicznych komisji. Placówki mogłyby raptem zobaczyć w swoich murach setki tysięcy rodaków o sprecyzowanych poglądach na dalsze panowanie Łukaszenki. Poza tym, ktoś mógłby tam nawet wpaść na pomysł wykonania exit-polli i opublikować ich wyniki, a to byłby dodatkowy problem. Część spolegliwych wobec systemu obywateli też zaczęłaby zadawać pytanie, co by było, gdyby "staruszek z trzęsącą się głową raptem zmarł". Czy nie trzeba by było także im odpowiadać za to, co się czyniło przez wiele lat łamiąc prawo?
Historycznie w ostatnich latach nie tylko w naszym regionie upadały dyktatury, które zaczynały sobie przypisywać ponad dziewięćdziesięcioprocentowe poparcie społeczne. Czasem przebiegało to w dość krwawych okolicznościach.
Według mnie, właśnie na tym polega główna intryga białoruskiej farsy wyborczej w tym roku: czy na te same grabie nadepnie także starzejący się i słabnący Łukaszenka. Jak na razie wszystko na to wskazuje. Co prawda, byłoby lepiej, by Białorusinów ominął krwawy scenariusz, bo to spokojni, pokojowi i pracowici ludzie, którzy zasłużyli wreszcie na normalne życie w we własnym wolnym kraju. A mimo to albo właśnie dlatego uważam, że noworoczne toasty na Białorusi warto wznosić o przylot nie jednego, lecz dwóch czarnych łabędzi – jednego do Mińska, drugiego do Moskwy.
Z Białorusi dla Polskiego Radia – Jan Krzysztof Michalak