Patrząc z Białorusi obecnej, w której represje przybrały charakter systemowy i ta machina się nadal rozkręca, sytuacja mniejszości polskiej jest niestety bardzo jaskrawym przykładem pogłębiającej się zapaści prawnej. Państwo, kierowane przez jednego, archaicznie postsowieckiego aparatczyka, sprawującego nieprzerwanie władzę na Białorusi od ponad 30 lat, Polaków od samego początku i tak za bardzo nie hołubiło. Czasem też próbowało ich zawłaszczać lub dzielić. „To są wasi Polacy, a to są nasi/moi Polacy” – nie jeden raz wymsknęło się szefowi białoruskiego państwa przy okazji dyskusji z władzami Rzeczypospolitej o konieczności przestrzegania praw mniejszości. Wtedy między wierszami łatwo było wyczytać „to ja tu decyduję, kto ma na Białorusi jakieś prawa”.
Przyczyn niechęci Łukaszenki do białoruskich Polaków było pod dostatkiem. Na przykład podczas pierwszych wyborów prezydenckich w roku 1994 w samym tylko w obwodzie grodzieńskim, zamieszkałym przez 80 procent polskiej diaspory, były całe miejscowości a nawet powiaty, w których większość wyborców głosowała przeciwko byłemu szefowi sowchozu, oddając głos na jego przeciwnika Zianona Paźniaka. A mimo to przed wypowiedzeniem przez Alaksandra Łukaszenkę po stłumieniu protestów 2020 roku słynnej formuły „czasami nie ma czasu na prawo” prześladowania Polaków na Białorusi sprowadzały się głównie do wywierania presji na polonijnych działaczy i dziennikarzy. Nie obejmowały całej diaspory, jak to się dzieje obecnie.
Pierwszymi ofiarami nowej fali represji stali się również dziennikarze i działacze. Rozgromiono niezależne media, w tym polonijne, a Andrzeja Poczobuta wtrącono na osiem lat do więzienia o obostrzonym rygorze. „Za negowanie prawdy historycznej”. Nazwał bowiem głośno napaść ZSRS na Polskę 1939 roku agresją zbrojną. W jego uwolnieniu do dziś nie pomagają żadne wysiłki polskich władz. Udało się jedynie uzyskać zgodę na wyjazd do Polski aresztowanych wcześniej działaczek zakazanego na Białorusi Związku Polaków.
Następnym krokiem była likwidacja na mocy nowego kodeksu edukacyjnego od 1 września 2022 roku wszystkich polskich szkół wraz z zamianą języka nauczania z polskiego na rosyjski. Język polski pozostawiono jedyne w wymiarze godziny lekcyjnej raz w tygodniu i to też wyłącznie za zgodą lokalnej władzy. Teraz rodzice mogą zabiegać o takie pozwolenie w trybie specjalnym.
Tego także okazało się nie dość. więc łukaszenkowskie służby zabrały się za polskie pochodzenie. Białoruś jest krajem, w którym złożono najwięcej na świecie - bo aż 162 tysiące - wniosków o Kartę Polaka. Reżim uznał to zapewne za przejaw nielokalności, dlatego latem 2023 roku znowelizowano na Białorusi ustawę o obywatelstwie. W jej nowej wersji nakazano posiadaczom oficjalnych dokumentów innych państw, w tym Karty Polaka, powiadomienie władz w terminie do 10 października tegoż roku. A gdy okazało się, że do urzędów z przewidywanych ponad stu pięćdziesięciu zgłosiło się tylko siedemdziesiąt tysięcy właścicieli polskiej Karty, na białoruskich Polakach zaczęto wymuszać „dobrowolne” zrzekania się poświadczenia ich korzeni.
Wobec polskiej diaspory nadal są stosuje się różnego rodzaju groźby. Ludzie są straszeni utratą pracy, zaś urzędnicy państwowi – jeszcze poważniejszymi konsekwencjami. Zgodnie z dekretem Łukaszenki z października 2023 roku urzędnik z Kartą Polaka powinien zrezygnować z tego dokumentu w trybie natychmiastowym. Sprawdzano ich a nawet straszono przesłuchaniami na wykrywaczu kłamstw.
Równolegle do prześladowania Polaków żywych rozpoczęto wojnę ze zmarłymi. Właśnie tak, bo ni mniej, ani więcej. Od czerwca 2022 do sierpnia 2023 roku w samym tylko obwodzie grodzieńskim zniszczono 14 miejsc pochówku żołnierzy AK oraz polskich wojskowych mogił z 1920 roku. Bogdany, Bobrowicze, Dyndyliszki, Oszmiana, Jodkowicze Wielkie, Plebaniszki, Surkanty, Feliksowo i inne miejscowości. W siedmiu przypadkach całkowicie zrównano z ziemią całe cmentarze wojskowe, do niedawna utrzymywane w należytym porządku dzięki opiece polskich władz. Do tego czasu Białoruś przestrzegała bowiem podpisanego w 1995 roku z Polską porozumienia o wzajemnej ochronie miejsc pamięci.
Gdy polska ambasada w Mińsku wyraziła oficjalny protest w sprawie zniszczenia cmentarza żołnierzy AK w Mikuliszkach, łukaszenkowski MSZ cynicznie odparł, że tam w ogóle „nie zarejestrowano” żadnych pochówków. Bo faktycznie trudno jest doszukać się jakiegoś cmentarza po rozjechaniu go buldożerami i usypaniu w jego miejscu góry piachu. Reżimowa propaganda w tym samym czasie usiłowała przekonywać Białorusinów, że żołnierze Armii Krajowej i naziści to jedno i to samo.
Po zniszczeniu polskich miejsc pamięci władze w Mińsku zabrały się za kursy języka polskiego. Do grudnia ubiegłego roku po rajdzie łukaszenkowskich milicjantów zamknięto na Białorusi co najmniej 10 prywatnych szkół języka polskiego. Podczas rewizji żądano od ich właścicieli wykazów uczestników kursów z ostatnich kilku lat. Sugerowano wstrzymanie reklam, zawieszenie działalności i złożenie wniosków o likwidację nauki polszczyzny. W razie odmowy grożono wszczęciem spraw karnych. Organizatorzy nie mieli wiec wielkiego wyboru. Część z nich otworzyła na nowo kursy polskiego dla Białorusinów, ale już w Polsce.
Wszystko to odbywało się na tle propagandowej nagonki na Polskę jako państwo brutalne, które nie przyjmuje migrantów. Oczywiście pomijano milczeniem, skąd się na polsko-białoruskich przejściach znalazły tłumy uchodźców i kto odpowiada za organizowane przez nich szturmy granicy.
Jasne jest, że ani apelowanie do Mińska ani argumenty zdroworozsądkowe obecnie nie działają. Mimo to sukces reżimu jest jedynie połowiczny, bo świadomość Polski jako mocnego ogniwa europejskich struktur na Białorusi nie zanikła. I Polacy wciąż tu żyją. Nawet jeśli dziś czują się zakładnikami reżimu i są pozbawieni niemal wszystkich przysługujących polskiej mniejszości praw, Polakami być nie przestają. I słów „Roty” też jeszcze długo nie zapomną.
Z Mińska dla Polskiego Radia – Jan Krzysztof Michalak, Biełsat