„Dwie pierwsze rodziny przyjęliśmy po tygodniu od wybuchu wojny. Czekaliśmy na nich niecierpliwie, bo chcieliśmy działać, coś robić w zaistniałej sytuacji. A tu trzeba dać im czas, aby pomyśleli gdzie chcą dotrzeć, jak zorganizować swoje życie od nowa. Jechała do nas rodzina z Odessy przez Mołdawię ale po drodze zdecydowali się zostać na Węgrzech. Przez dwa tygodnie ugościliśmy trzy mamy z dziećmi. Dwie rodziny były u nas przejazdem a trzecia mama została z dziećmi na dłużej” - mówi Krzysztof Mielańczuk.
Polak przyznaje, że to czas wzajemnego uczenia się siebie: jedzenia, odruchów, uśmiechów, okazywania uczuć. „Goszczenie uchodźców wojennych jest trudne i dla nas, i dla nich. Tak, w dniu przyjęcia pod dach matek z dziećmi z Ukrainy, skończył się znany nam komfort życia. Ale pamiętajmy, że ich komfort życia również skończył się w dniu, kiedy pierwsze, rosyjskie bomby spadły na Ukrainę. Oni w tej chwili są ścianą, która broni Europy przed wojną. I my musimy im pomagać”.
„Będę to podkreślał, pomagajmy ale niech pomoc będzie adekwatna do potrzeb. To znaczy, że rodziny z Ukrainy nie potrzebują jednorazowo zbyt wiele, tylko częstszego wsparcia, pomocy każdego dnia. My z sąsiadami opracowaliśmy system wymiany darów, to znaczy jeśli ktoś ma czegoś więcej dzieli się z innymi osobami goszczącymi Ukraińców. Jestem pod wrażeniem społeczności lokalnej. Odzew jest i oby pozostał” - podsumowuje gość audycji „Kierunek: Polska”.
Z Krzysztofem Mielańczukiem, Polakiem, który przyjął pod swój dach uchodźców z Ukrainy, rozmawiała Małgorzata Frydrych.