Sama okładka zapowiada niezłe wariactwo, a jak się spojrzy na listę muzyków i ich szoł-biznesowe referencje, sprawa wydaje się jasna: to będzie coś wyjątkowego.
Trzon zespołu tworzą Ania Brachaczek, znana wcześniej z Los Trabantos i Pogodna oraz Hrabia Fochmann (również Ex-Pogodny). Sekcja rytmiczna to Jarek Kozłowski z Mitch&Mitch i Michael Pfeiff (Wciąż-Pogodny). Każdy, kto próbowałby z tego składu wydedukować, czego można się spodziewać po płycie, pewnie się nie pomyli: pogodny, kabaretowo-pastiszowaty, "Pogodny" klimat, muzyczny dadaizm, zabawa muzyką i konwencjami, zacieranie granic pomiędzy dyscypliną a improwizacją - wszystko to jest na tej płycie, więc zaskoczeń nie będzie. Jednak ostrzegam, że Brachaczek i Fochmannowi udało się na tym albumie przekroczyć kabaretowo-błazeńską barierę, która powodowała, że Pogodno, choć zawsze miłe dla ucha, przebojowe, zabawne i imprezowe było skazane na niszę muzyki alternatywnej.
Co zatem sprawia, że muzyka na "Ano" jest w miarę przewidywalna, a jednocześnie nowa, świeża i uzależniająca (LastFm bezlitośnie informuje mnie o 70 odsłuchanych utworach w ciągu niespełna dwóch dób)? Ano, po pierwsze, album urzeka różnorodnością, choć nie jest eklektyczny. Zróżnicowanie stylów, brzmień, nawiązań, cytatów, jest trudne do ogarnięcia, jednocześnie nie jest to muzyczny kabaret, album-pastisz, bo wszystko tutaj ze sobą się łączy i współgra. A są tu i smyczki ("Pies 2"), i bigbit ("Jesienne drzewa") i naiwne disco z lat 80. ("Kolorowy świat") i jakieś zupełnie niewiarygodne połączenie rockowej jazdy na jednym riffie z zaśpiewami kojarzącymi mi się trochę z twórczością Bemibek ("Nananana") czy - wreszcie - połączenie piosenki harcerskiej spod znaku Chłopców z Placu Broni z bębnami i gitarą żywcem zaczerpniętą z Velvet Underground ("Dziewczyna"). W muzyce roi się od cytatów, których udało mi się wyłapać na pewno niewiele. Ale, na przykład, "Monday", zaczynający się jak ostre electro, po chwili przepływa w zgrabnego rock'n'rolla, przypominającego trochę Idę Marię, by zakończyć się prawie dosłownym cytatem z The Beatles. Albo "Kremza", gdzie z kolei rozpoczynający riff pachnie "Taxmanem" Wielkiej Czwórki, by po chwili odlecieć tekstowo w stronę Floydów, by w finale odpłynąć we free-rockowy hałas, improwizację i ogólne szaleństwo. I tak, drodzy Państwo, jest we wszystkich utworach na tej płycie.
Ania Brachaczek jest tu jednoosobową orkiestrą, która raz to śpiewa delikatnie i ulotnie, by po chwili uderzyć potężnym głosem. Prawdopodobnie jest to jeden z największych nieodkrytych jeszcze głosów w polskim szołbiznesie.
Skoro w jednym utworze można zmieścić kilkanaście brzmień, muzycznych i tekstowych cytatów, przepływać z jednego brzegu oceanu i z powrotem (to niewątpliwa zasługa Hrabiego Fochmanna, a także świetnie sobie radzącej sekcji rytmicznej) , to równie wiele można się spodziewać po tekstach. Gry językowe w wielu miejscach są tu prawie jak z Białoszewskiego, tak jak w uroczej, pogodnej pieśni o jesiennej depresji (sic!) "Kokoszone", gdzie jedna doskonała fraza o kokoszonych zbożach i wypalanych trawach jest powtarzana kilkanaście razy, a w tle w uszy uderza mocny hardrockowy riff z hendrixowską, rzężącą, migrenową gitarą. Najsłabiej, paradoksalnie, wypada tekst "Adela" napisany Biffowi przez Dorotę Masłowską. W singlowym "Ślązaku" Ania w bardzo przekonująco zachęca, aby ją zatruć "czystą pościelą, ciepłą kąpielą, głosem niskim, ciastem puszystym". Takich miłych, trafiających do pamięci fraz jest na tym albumie tak dużo, że, co prawda "zasnąć spokojnym psem" (Pies1) jest przy tym albumie trudno, ale "zaufać na komendę" śpiewającej to Ani, jak najbardziej. Notabene teledysk do tego ostatniego utworu jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie widziałem w tym roku. Nawet kiedy Ania śpiewa w "Kolorowym świecie" rzeczy, które równie dobrze można by usłyszeć na płycie Majki Jeżowskiej, to brzmi w tej naiwnej i prostej piosence tak uroczo i autentycznie, że ma się ochotę "ulepić niebo a na nim obłoki miękkie, puszyste jak wełniane owieczki". Choć Jeżowska mogłaby zaśpiewać to samo, to nigdy nie przekonała mnie w tym stopniu co Brachaczek. A kiedy w wieńczącej album "Dziewczynie", opartej na nieśmiertelnym ogniskowym C-dur, F-dur, G-dur, słyszymy, że "jest mi tak źle jak' ą' bez ogonka, ręce mi drżą i nie umiem spiąć włosów", to granica pomiędzy tym, co jest pastiszem, kpiną, błazenadą, a co autentycznością, prawdziwymi emocjami i grą "z serca" zupełnie się rozmywa i pozostajemy w bardzo miłej i intrygującej kropce. Kropce, którą chce się stawiać ciągle od nowa.