Brytyjczycy zawitali do Polski kolejny raz w ostatnich latach, tym razem w ramach "Legacy of the Beast Tour". W krakowskiej TAURON Arenie zagrali dwa koncerty - w piątek i w sobotę. Obydwa zgromadziły rzeszę fanów zespołu, hala dosłownie pękała w szwach. Fani z pewnością nie byli zawiedzeni.
Na supporcie - Tremonti
Na rozgrzewkę otrzymaliśmy zespół Tremonti - jednego z czołowych przedstawicieli amerykańskiego post-grunge'u. To był solidny występ...i właściwie na tym można by skończyć. Oprócz świetnie brzmiącej gitary Marka Tremontiego, znanego z Creed i Alter Bridge, i niezłej sekcji rytmicznej, na scenie nie działo się zbyt wiele. Przekrojowa setlista objęła utwory z trzech dotychczasowych wydawnictw zespołu. Mocy i technicznej sprawności nie można chłopakom odmówić, osobiście miałem jednak wrażenie, że czegoś im zabrakło.
Energia z Albionu
Przed 21.00 przyszedł czas na danie główne. Koncert Iron Maiden zaczął się w sposób doskonale znany fanom grupy - od utworu "Doctor doctor" zespołu UFO (który zresztą kiedyś Iron Maiden coverował) oraz fragmentu słynnego wystąpienia Winstona Churchilla z czasów II wojny światowej (Churchill's Speech). Potem oczywiście przyszedł czas na "Aces High", w mojej opinii jeden z najlepszych utworów otwierających w historii muzyki heavymetalowej. Tu wszystko było na miejscu - biegający po scenie Bruce Dickinson, klasyczne solówki gitarzystów. Nie zabrakło oczywiście smaczków, w których lubują się panowie z Iron Maiden - tym razem na scenie mogliśmy oglądać zawieszonego na linie oryginalnego Spitfire'a z czasów II wojny światowej, którego ponoć kiedyś pilotował Polak.
Następnie mogliśmy posłuchać "Where Eagles Dare", nawiązującego do powieści i filmu "Tylko dla orłów", a pochodzącego z albumu "Piece of Mind". Kanonada odgłosów dział i karabinów faktycznie pozwalała poczuć się, jakbyśmy szturmowali fortecę w Alpach. Przyznam, że miałem obawy o formę wokalną Bruce'a Dickinsona, ale jego śpiew w tym trudnym utworze pokazał, że po jego niedawnej walce z rakiem nie ma już śladu. I choć "Syrena Alarmowa" nie brzmiała być może już tak dobrze jak w dawnych latach, to nadal trzymała bardzo wysoki poziom wokalny.
Warto walczyć o swoją wolność
Później wszystko potoczyło się już szybko - kolejno mieliśmy jeden z największych przebojów grupy - "2 Minutes to Midnight", "The Clansman" z przesłaniem, że opłaca się walczyć o wolność, opatrzony efektowną oprawą (Bruce Dickinson jako kawalerzysta z wojny krymskiej) "The Trooper", oraz wykorzystujący motywy biblijne "Revelations". Następnie przyszedł czas na utwór "For the greater good of God", jedyny tego wieczoru reprezentant albumu "A Matter of Life and Death". I choć sama płyta nie jest zbyt przebojowa, to tu trzeba oddać Brytyjczykom, że piosenka wypadła nadspodziewanie dobrze, do czego chyba przyczyniły się wirtuozerskie zagrywki Dave'a, Adriana i Janicka.
Kolejny utwór to prawdziwa heavymetalowa "petarda", czyli The Wicker Man, który kiedyś zwiastował powrót zespołu w klasycznym składzie (+Janick Gers) po niezbyt udanych dla Iron Maiden latach 90. Ciekawostką była nieco różniąca się od wersji studyjnej solówka Adriana Smitha. Następnie przyszedł czas na progresywny, rozbudowany "Sign of the Cross", nawiązujący do powieści "Imię Róży", któremu towarzyszyła efektowna scenografia ze świecącym krzyżem. Końcówka podstawowej setlisty przyniosła nam już tylko absolutne przeboje - "Flight of Icarus", zawsze wypadający dobrze na koncertach "Fear of the Dark", "The Number of the Beast" oraz "Iron Maiden". Bisy nie zaskoczyły - mieliśmy "The Evil that Men Do", opowiadający o rozterkach skazańca "Hallowed be thy Name", a na koniec - "Run to the Hills". Tym razem zabrakło granego niekiedy "Blood Brothers". Ale fani i tak byli zadowoleni.
"Bestia w formie"
To był dobry koncert, ale powiedzieć tyle, to jakby nie powiedzieć nic. Do plusów na pewno należy zaliczyć scenografię, która była bardzo dopracowana i zmieniała się z każdym utworem. Wspominany "Spitfire", Bruce "strzelający" płomieniami i pojedynkujący się z kawalerzystą (w tej roli maskotka zespołu - Eddie), efektowna pirotechnika w "Sign of the Cross" i wiele innych smaczków - to wszystko sprawiało, że występ oglądało się jak dobrą sztukę w teatrze. Widać było, że wspólne granie nadal przynosi chłopakom radochę. W świetnej formie byli wyczyniający cuda na gitarach Dave Murray, Adrian Smith i Janick Gers, Steve Harris jak zwykle "strzelał" ze swojego bassu, a Bruce dał z siebie absolutnie wszystko. Słowem - klasa. Iron Maiden w najlepszej formie.
Jedyne, czego zabrakło, to odrobiny spontaniczności i odejścia od przygotowanej setlisty - może jakiejś solówki gitarowej, może zabawy z publicznością. Ale kto na to zwracał uwagę, skoro co chwila publiczność była "bombardowana" ze sceny kolejnymi heavymetalowymi klasykami?
Wiele osób mowi, że Iron Maiden nie przystaje do dzisiejszych czasów, że muzyka poszła do przodu, że dziś już tak się nie gra. Może to i racja, ale wypełniona po brzegi TAURON Arena każe myśleć co innego. Fenomen tego zespołu trwa i nie wydaje się, żeby miał się szybko skończyć. Choć grupa od wielu lat tak naprawdę funkcjonuje poza muzycznym mainstreamem, to ma miliony fanów na całym świecie i potrafi dać ogniste, heavymetalowe show. Oby tak dalej. Up the Irons!
Michał Dydliński