Istnieje teoria, według której Davis przez swoje nagrania wyładowywał złość wszystkich czarnych Amerykanów. Spięcia rasowe, bieda i wykluczenie społeczne stworzyły medium przelewające frustracje milionów ludzi na taśmę magnetyczną.
Istnieje teoria, według której Miles Davis przez swoje nagrania wyładowywał złość wszystkich czarnych Amerykanów. Spięcia rasowe, bieda i wykluczenie społeczne stworzyły medium przelewające frustracje milionów ludzi na taśmę magnetyczną...
Artysta przeżył 65 lat i były to lata wykorzystane w sposób skrajnie intensywny – 40 lat koncertowania, działalności wydawniczej i łamania niezliczonych barier między gatunkami, a także stworzenie kilku własnych. To okres, który w swojej intensywności przekroczyłby dwukrotnie długość życia zwykłego śmiertelnika. 77 płyt studyjnych i prawie drugie tyle koncertowych, wciąż rosnąca liczba kompilacji, stosy taśm z niewydanymi odrzutami z sesji nagraniowych – wystarczyłoby tego dla tuzina muzyków jazzowych. Ale Miles był inny. Wciąż pracował, jakby czas biegł dla niego dwa razy wolniej niż dla reszty świata. Wciąż czegoś mu brakowało. Wciąż wyładowywał twórczy popęd na swoich współpracowników i tylko nieliczni byli w stanie dotrzymać mu tempa dłużej niż przez kilka wydawnictw.
Istnieje teoria, według której Davis przez swoje nagrania wyładowywał złość wszystkich czarnych Amerykanów. Spięcia rasowe, bieda i wykluczenie społeczne stworzyły medium przelewające frustracje milionów ludzi na taśmę magnetyczną. A może po prostu przesadzał z kokainą? Historycy ogłaszają remis ze wskazaniem na pierwszą opcję.
Urodził się w klasie średniej, w dobrze sytuowanej rodzinie stomatologa i pianistki bluesowej. Dzięki matce ukończył szkołę średnią; ojciec sprezentował mu pierwszą trąbkę, którą młody Miles oswajał od trzynastego roku życia. Legenda głosi, że wtedy narodził się jego styl – ówczesny nauczyciel zabraniał mu bowiem grać vibrato, co w konsekwencji miało doprowadzić do wypracowania sterylnego dźwięku, z jakiego później przyszło nam poznać autora "Kind of Blue".
Jednak "Kind of Blue", skończone arcydzieło, nie było pierwszym przełomowym punktem w karierze genialnego trębacza. Historia zaczyna się jesienią 1944, kiedy Miles, świeżo po ukończeniu szkoły, wyruszył z rodzinnego Illinois i udał się do Nowego Jorku, centrum skupiającego wszystkich grajków, teoretyków i narkomanów ówczesnego świata. To tam spotkał swojego idola, saksofonistę Charlie'go Parkera. Harlem raczej nie był wymarzonym środowiskiem, jakiego państwo Davis życzyliby sobie dla syna, niemniej właśnie żyjąc stereotypem początkującego jazzmana, młody Miles budował swój fach. Łatwo nie było – obciążony nałogami Parker raczej nie stanowił autorytetu, dlatego nasz bohater rzucił szkołę muzyczną i zawiązał mającą trwać lata przyjaźń z Gilem Evansem, kanadyjskim kompozytorem, którego piwnica stała się zarodkiem nurtu znanego jako cool jazz – stonowanej alternatywy dla wszechobecnego wówczas, narzucającego się bopu. Wraz z drużyną Evansa Miles nagrywał płyty, podpisywał kontrakty, wydobywał się z heroinowego nałogu, zyskiwał uznanie, a ego pęczniało.
Dał się poznać jako nieprzystępny gbur. Nienawidził fotografów, którzy mieli czelność robić mu zdjęcia, kiedy się uśmiechał. Starał się zdystansować od wizerunku "zadowolonego czarnego", propagowanego między innymi przez Louisa Armstronga. Mając na koncie sporo przełomowych albumów, mógł sobie pozwolić nawet na opryskliwość w stosunku do otoczenia prezydenta. Goszcząc na przyjęciu w Białym Domu u Ronalda Reagana w 1987, nie mógł się oprzeć robieniu docinków pod adresem białych dominujących w showbiznesie. Kiedy poirytowana żona jednego z polityków zapytała, co takiego ważnego w życiu zrobił, że pozwala sobie na opryskliwość w takim towarzystwie, odparł: "No wiesz, zmieniłem losy muzyki z pięć czy sześć razy".
Nie było w tej wypowiedzi ani trochę przesady. Obsesja innowacji popychała Davisa na coraz to nowe tory. Cool, jazz modalny, hard bop, fusion – to tylko ogólne hasła, wierzchołek stosu technik kompozycyjnych, wymagających encyklopedycznej precyzji opisu. Przekopując się nieco w głąb znajdziemy kolejne, po narkotykach i społecznym fermencie, inspiracje geniuszu – kobiety. Miles otaczał się kobietami w pełnym blichtru anturażu, wprowadzał stylowy reżim tekstylny, dbając o wygląd jak nikt inny w branży muzycznej, której konwenanse coraz bardziej przerastał. Zostawił w tyle nawet branżę filmową, której jeden z nurtów – blaxploitation – walczył o stworzenie figury pimpa-rewolucjonisty, zdolnego pokonać bariery rasowe. Dla Milesa barier nie było wcale. Każda z jego dziewczyn próbowała okiełznać ten charakter i nielicznym szło całkiem nieźle. Modelka i piosenkarka Betty Mabry, druga żona Davisa, jest łączona z "przełomem elektrycznym" albumów "Filles de Kilimanjaro" czy "Bitches Brew" (to ona wymyśliła tytuł), gdzie zastosowanie rockowego instrumentarium gorszyło cały jazzowy półświatek. To ona podsuwała mu nagrania Jimiego Hendrixa (któremu zresztą przedstawiła męża) i Slya Stone'a i choć małżeństwo trwało zaledwie rok, jej obyczajowy ekstremizm, tak pokrewny Milesowemu, zostawił wyraźne piętno na jednej z najważniejszych dyskografii w historii muzyki. Rozstali się przez – według niej nieuzasadnione – podejrzenia romansu Betty i Jimiego.
Z jednej strony tyran i mizantrop, z drugiej czuły kochanek i zaangażowany społecznie lider, którego każdy gest zdawał się być wystudiowany tygodniami i przygotowany do użycia na okładkach największych magazynów, głosem określanym jako "hipsterska syrena basowa" uwodził tak kobiety, jak i masy. I zarówno kobiety, jak i masy, są mu za to wdzięczne.
Mateusz Jędras