Kantaty i arietty Barbary Strozzi wypełniły program koncertu zespołu Bella Discordia na zeszłorocznej edycji festiwalu muzyki dawnej i tradycyjnej "Pieśń naszych korzeni", który retransmitowaliśmy na antenie Dwójki. W większości wypadków były to polskie prapremiery, choć wenecka kompozytorka w niczym nie ustępowała takim męskim mistrzom XVII stulecia, jak Francesco Cavalli (jej nauczyciel) czy Claudio Monteverdi.
Już za życia Strozzi - jako jedna z nielicznych kobiet swojej epoki parających się kompozycją - musiała się mierzyć z opinią "dziwaczki", a nawet pomówieniami. Dosyć powszechnie uważano ją za kurtyzanę, choć była przecież potomkinią zamożnego rodu patrycjuszy. Zresztą, gdyby nie mecenat ojca (Giulio Strozzi nie tylko zadbał o wydawanie kompozycji córki, lecz także stworzył specjalną akademię, w której prezentowała ona także swoje talenty wokalne), być może nie moglibyśmy dziś podziwiać obejmującego ponad 150 pozycji dorobku Barbary.
Z podobną niechęcią spotykały się zresztą następczynie Strozzi co najmniej do połowy XX stulecia. Fanny Mendehlsson - siostra słynnego Felixa - wykazywała w dzieciństwie nie mniejszy talent od genialnego brata. Problem w tym, że cała rodzina i otoczenie mniej zainteresowane było rozwijaniem jej talentu, o wiele bardziej - dobrym wydaniem Fanny za mąż. Nie przez przypadek wiele jej utworów opublikowanych zostało pod nazwiskiem Felixa, a Panią Mendehlsson ceniono za... sprawne wykonawstwo arcydzieł brata. W ten sam schemat wpisuje się życiorys Klary Schumann. Żona wybitnego kompozytora porzuciła swe muzyczne pasje, by wychować siódemkę dzieci Roberta. Dopiero jego szaleństwo i przedwczesna śmierć przywróciły Klarę na muzyczne tory. Niestety konieczność samodzielnego utrzymania ogromnej rodziny skazało ją na karierę wirtuozki i pedogożki - na komponowanie wciąż brakowało czasu...
Przez stulecia "kobieca muzyka" pozostawała "na cenzurowanym". Nie przez przypadek znaczące sukcesy na tym polu odnosiły Panie nie tylko najbardziej utalentowane, lecz także wyjątkowe charyzmatyczne i odporne psychicznie. Archetypem "kobiety-kompozytora" stała się święta Hildegarda z Bingen. XII-wieczna mistyczka przyjmowała pozę prostej i naiwnej kobiety, starała się uchodzić za "puste naczynie", napełniane boską mądrością tylko dzięki nadprzyrodzonym wizjom. W istocie była gruntownie wykształconą arystokratką, wywrotową (na pograniczu herezji) teolożką oraz wytrawną dyplomatką, która trzęsła europejską polityką w stopniu niespotykanym do czasów Joanny d'Arc.
Oczywiście ani Hildegarda z Bingen, ani Babara Strozzi nie łamały jakiegoś oficjalngo zakazu; naruszały jednak kulturowe tabu, według którego tak poważnym zajęciem jak tworzenie muzyki zajmować powinni się mężczyźni. Tabu to miało charakter niemal sakralny i doprowadziło swego czasu do jednej z największych "zbrodni w imię sztuki" w historii Zachodu.
Otóż niezrównanymi mistrzami śpiewu operowego pozostawali w XVII i XVIII stuleciu kastraci. Po sukcesie filmu "Farinelli, ostatni kastrat" Gérarda Corbiau tę prawdę znają chyba wszyscy. Zresztą na początku XXI wieku wirtualny kult kastratów powraca z zaskakującą siłą. Nieżyjącym od trzech stuleci wirtuozom - Giovanniemiu Carestiniemu i Francesco Bernardiemu - płytowe hołdy składają najwybitniejsi współcześni kontratenorzy: Philippe Jarrousky czy Andreas Scholl.
Problem w tym, że kastratem nie zostawało się z wolnej woli, a bajeczną karierę zrobiło w zaledwie kilkudziesięciu okrutnie okaleczonych chłopców. Pozostałe tysiące skończyły w cyrkach, dzielnicach ubóstwa albo rozpusty. Co ciekawe, rękę do tego procederu przyłożył kościół katolicki, wprowadzając zakaz scenicznych występów kobiet . Symbolicznego wymiaru nabiera w tym kontekście fakt, że prawdziwy "ostatni kastrat" - miernie utalentowany Alessandro Moreschi - dożył XX stulecia jako członek chóru Kaplicy Sykstyńskiej.
Narzuca się pytanie, dlaczego zachodnia tradycja muzyczna - aspirująca do sfery sacrum, a przynajmniej do rangi sztuki absolutnej - tak silnie związała swoje losy z doczesnymi, seksualnymi uprzedzeniami i ograniczeniami.
Interesującej odpowiedzi na to pytania udziela feminizująca muzykolożka amerykańska, Susan McClary. Twierdzi ona, że na głębokim poziomie cała twórczość klasyków - od Bacha do Mahlera - ufundowana jest na stereotypach patriarchalnej wrażliwości i świadomości. Skomplikowana, racjonalna struktura oraz literacko pojmowany dramatyzm - uznawane za nadrzędne walory dobre kompozycji - miałyby wyrażać system wartości kultury "postępu" i podboju". Charakterystyczne dla zachodniej harmoniki, żywiołowe falowanie napięć i odprężeń kojarzy się McClary z typowo męską seksualnością. Jak zatem brzmiałaby "muzyka z Wenus"? Być może powinna przypominać kobiecy orgazm: długotrwałą, nieukierunkowaną i pozbawioną znamion agresji rozkosz...
Za ucieleśnienie takiego modelu uznać można twórczość amerykańskiej kompozytorki Pauline Oliveros - uważanej za pionierską wobec wszelkich form tzw. muzyki relaksacyjnej oraz ambientu. Miłośnicy muzyki Barbary Strozzi zwracają uwagę na jej głęboko emocjonalny i liryczny (kobiecy?) charakter. Czy jednak doszukać można się w niej także znamion feministycznego ideału "wiecznej rozkoszy"?
(MM)