X
Szanowny Użytkowniku
25 maja 2018 roku zaczęło obowiązywać Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r (RODO). Zachęcamy do zapoznania się z informacjami dotyczącymi przetwarzania danych osobowych w Portalu PolskieRadio.pl
1.Administratorem Danych jest Polskie Radio S.A. z siedzibą w Warszawie, al. Niepodległości 77/85, 00-977 Warszawa.
2.W sprawach związanych z Pani/a danymi należy kontaktować się z Inspektorem Ochrony Danych, e-mail: iod@polskieradio.pl, tel. 22 645 34 03.
3.Dane osobowe będą przetwarzane w celach marketingowych na podstawie zgody.
4.Dane osobowe mogą być udostępniane wyłącznie w celu prawidłowej realizacji usług określonych w polityce prywatności.
5.Dane osobowe nie będą przekazywane poza Europejski Obszar Gospodarczy lub do organizacji międzynarodowej.
6.Dane osobowe będą przechowywane przez okres 5 lat od dezaktywacji konta, zgodnie z przepisami prawa.
7.Ma Pan/i prawo dostępu do swoich danych osobowych, ich poprawiania, przeniesienia, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania.
8.Ma Pan/i prawo do wniesienia sprzeciwu wobec dalszego przetwarzania, a w przypadku wyrażenia zgody na przetwarzanie danych osobowych do jej wycofania. Skorzystanie z prawa do cofnięcia zgody nie ma wpływu na przetwarzanie, które miało miejsce do momentu wycofania zgody.
9.Przysługuje Pani/u prawo wniesienia skargi do organu nadzorczego.
10.Polskie Radio S.A. informuje, że w trakcie przetwarzania danych osobowych nie są podejmowane zautomatyzowane decyzje oraz nie jest stosowane profilowanie.
Więcej informacji na ten temat znajdziesz na stronach dane osobowe oraz polityka prywatności
Rozumiem
Muzyka

Warsaw Summer Jazz Days

Ostatnia aktualizacja: 07.07.2008 14:45
Zarówno ostre coltranowskie improwizacje na saksofonie, jak i ballady wykonywane na klarnecie, często zahaczające o klasykę, budziły zachwyt publiczności.
fot.Branford Marsalis/ adamiakjazz

W przyszłym roku dyrektor festiwalu Mariusz Adamiak będzie miał nie lada orzech do zgryzienia. Zaproszeniem tegorocznych gości postawił sobie tak wysoko poprzeczkę, że ciężko będzie mu pobić kolejny rekord. Cztery wyjątkowe wieczory i pięć fantastycznych zespołów. "Kogo ja zaproszę w przyszłym roku?" – żartował przed koncertami Adamiak. Pat Metheny, Return To Forever, Bobby McFerrin, Branford Marsalis i Charlie Haden, uff… prawdziwy przesyt bogactwa, a gdy dodamy do tego jeszcze rozpoczynający festiwal darmowy koncert Kenny'ego Garretta, to uzyskamy wybuchową i zróżnicowaną mieszankę stylów i lekcję poglądową, świadczącą o tym, jak bardzo zróżnicowaną muzyką jest jazz.

Czterodniowy maraton z gwiazdami rozpoczęło trio Pata Metheny'ego. Znany gitarzysta, który już dawno wyszedł z ram wąsko pojętego jazzu, nie raz drażnił swoimi ciągotami do komercji. Dzięki temu znacząco poszerzył grono fanów i skutecznie przekonał ich do swojej muzyki. Pat potrafi grać, a na dowód tego, że nawet trudna w odbiorze muzyka może zyskać uznanie, przekonać mogły owacje na stojąco, którymi przerywany był jego czwartkowy koncert. Gitarzysta należy do wąskiego grona ludzi, do których odczuwa się sympatię za sam sposób bycia. Bujna czupryna, nieschodzący z twarzy szczery uśmiech połączony z lekkim zakłopotaniem człowieka, który nie wie, co ma zrobić z uwielbieniem fanów. Z mimiki twarzy można było tylko odczytać "thank you". Na początek gitarzysta zaserwował trzy kawałki solo wykonane na trzech różnych gitarach. Największe wrażenie na zgromadzonych w Kongresowej zrobiła zapewne trzecia, dwugryfowa gitara, dzięki której Pat mógł zmienić się w trio, złożone z jednej zwyczajnej gitary elektrycznej, elektrycznej harfy i hinduskiego sitaru. Obsługa każdej z nich – maestria, zdolności i pomysłów wystarczyłoby na koncert solo. Kto jednak zna pozostałych członków tria, ten wie, że jest to obecnie jeden z najlepszych zespół jazzowych na świecie. Jeszcze przed ostatnim akordem ostatniego solo Pata na scenie pojawiło się jego dwóch kolegów, basista Chris McBride i perkusista Antonio Sanchez. No i się zaczęło. Przyznam, że najnowsza płyta Metheny'ego "Day Trip" mnie nie uwiodła, zapamiętałem ją jako trochę nazbyt jednolitą, monotonną, choć oczywiście na stałym, wysokim poziomie. Nie było jednak tych "haczyków", które przykuwają uwagę i o których można później dyskutować lub je wspominać.

To, czego nie znalazłem na płycie, znalazło się na koncercie. Muzycy przygotowali przemyślany od początku do końca występ, obfitujący w zmiany klimatu. Zapewne największe wrażenie zrobiła dwuczęściowa, dramatyczna "When We Where Free". W pierwszej części Pat pomału zbliżał się do progu "rockowych" szczytów, by przez pewien czas tam pozostawać, a następnie zejść w krainę ciemności transowych rytmów trip hopu, porozrzucanych dźwięków przypominających produkcje elektronicznych tuzów, pełnych szmerów, uciekających tematów i grania na pograniczu słyszalności. Skupienie, odwrócona od swojego instrumentu twarz Sancheza, sztuczki techniczne Pata, szmery Mc Bride’a. Cudo – odwołujące się do eksperymentów spod znaku Milesowego "Bitches Brew", jak i free jazzu starego kolegi Pata Ornetta Colemana i nowszych rzeczy robionych przez Nilsa Pettera Molvaera czy Eivinda Aarseta. Obok wybuchowych, pełnych energii kawałków, sąsiadowały słynne methenowskie ballady z krainy łagodności. Osobiście bardziej zapadną mi w pamięci świetne solowe partie zarówno Sancheza, jak i Mc Bride’a, choć to właśnie basista z Filadelfii zrobił na mnie szczególne wrażenie. Jego przyspieszenia, zmiany rytmu – wirtuoz, jakich mało. Oprócz tego ciekawie wyglądały duety Pata najpierw z Sanchezem, a później z Mc Bride’em. Pat pożegnał zachwyconą publiczność solowym miksem ballad.

fot. Pat Metheny/Jimmy Katz

Kolejny dzień należał na festiwalu do jazz rockowych eksperymentów z lat 70., gdy zafascynowani rockową energią jazzmani ulegli wpływom gitary elektrycznej. O tym, że był to wpływ bardzo silny, świadczy fakt, że wyrosły z niego dziś już legendarne zespoły: Weather Report, The Mahavishnu Orchestra i Return To Forever. Ten ostatni pojawił się w piątkową noc na scenie. Reaktywacji zespołu nie można nazwać inaczej jak wydarzeniem sezonu. Cztery wielkie gwiazdy ponownie spotkały się na scenie, by sprawdzić, jak ich muzyka zostanie przyjęta po takim czasie. Dziś już raczej takiego fusion nikt nie gra, lecz grono tych, którzy z rozrzewnieniem wspominają improwizujących na liniach rockowych jazzmanów, jest wciąż liczne. Owacje na stojąco w Sali Kongresowej po wyjściu na scenę magicznej czwórki: pianisty Chicka Corei, basisty Stanleya Clarka, gitarzysty Ala di Meoli i perkusisty Lenny'ego White'a, nie pozostawiały nikomu złudzeń. Return To Forever grał bowiem jak za najlepszych lat. I nie grali jak chłopcy, parafrazując słowa perkusisty White’a, ale jak mężczyźni. Muzycy nie przygotowali nowych kompozycji, lecz skupili się na przywołaniu starych. Koncert otworzył: "Opening Prayer", a później można było usłyszeć wielkie przeboje jak choćby: "Hymn Of The Seventh Galaxy" czy "The Romantic Warrior".  Meola raczył nas ostrymi ekwilibrystycznymi popisami technicznymi, które pamiętają ci, którzy byli w zeszłym roku w Kongresowej. A obok tego pulsująca, funkowa gitara basowa Clarke'a i przewodnia rola Chicka Corei, który dyrygował swoją małą orkiestrą, regulując tempo i nastrój całego wieczoru. To na nim koncentrowały się spojrzenia kolegów, to on dawał miejsce do improwizacji. W cieniu trzech gwiazd, na drugim planie pozostawał perkusista Lenny White, który jako jedyny po rozwiązaniu zespołu nie stał się gwiazdą pierwszego formatu. Koncert przedzielony jedną przerwą miał, jak się można było spodziewać, dwa oblicza. Pierwsze elektroniczne, drugie akustyczne. A jak akustyczne, to wiadomo, że rozpoczął go Meola piękną grą solo. Przebił go chyba jednak Clarke, który dał niesamowity pokaz wirtuozerii na basie, z dziesiątkami zmienianych tematów i stylów. Nad całym koncertem unosiło się widmo pewnej melancholii, która dotknęła muzyków. Każdy z nich, wypowiadając magiczne tego wieczoru słowa: dwadzieścia pięć lat, zdawał się myśleć nie tylko o konkretnej dacie czy wydarzeniu, ale także o swoich muzycznych karierach, o tym co pozostawili za sobą. Doświadczenie, umiejętności i pewność siebie plus spotkanie przyjaciół po latach, a w rezultacie pewien wartościowy wycinek z historii jazzu na scenie.

[----- Podzial strony -----]

"Don't Know Why"

"Dlaczego jesteś taki smutny?" – spytał Bobby’ego McFerrina pod koniec koncertu jeden z fanów, gdy ten zaprosił publikę do zadawania pytań. To samo pytanie co i rusz przychodziło mi na myśl od momentu, gdy ten wybitny muzyk wszedł na scenę i usiadł na krześle, rozpoczynając swój występ. Nawet jeśli autor "Don’t Worry Be Happy" był czymś strapiony, to jednak nie wpłynęło to negatywnie na atmosferę koncertu. Według wielu najważniejsza "atrakcja" tegorocznego festiwalu dała popis swoich umiejętności wokalnych, dyrygenckich i jak zwykle okazała się niecodziennym showmanem. Mieliśmy więc jedyne w swoim rodzaju solowe popisy, naśladowania różnych dźwięków, jednym słowem człowiek orkiestra. Potem, zgodnie ze swoim zwyczajem, zaprosił całą salę do wspólnego śpiewu i nucenia. Następnie do Bobby'ego dołączył nasz najlepszy pianista Leszek Możdżer. Pełna improwizacja, radosny groove i świetne porozumienia dwojga muzyków, którzy praktycznie spotkali się po raz pierwszy na scenie. Szło im na tyle dobrze, że przez moment zamienili się nawet miejscami! Później przyszedł czas na Annę Marię Jopek, która w przeciwieństwie do Możdżera wydawała się przez moment sparaliżowana postawionym przed nią zadaniem. Nie pomogło jednak wyściskanie McFerrina, do końca występu naszą wokalistkę trzymała trema. Nie zmienia to jednak faktu, że wspólne improwizacje na jej piosenkach "Cisza na skronie, na powieki słońce", "Spróbuj mówić kocham", przyniosły zdumiewające rezultaty. Do drugiego utworu przyłączył się Możdżer i tak duo przemieniło się w trio. Pod koniec koncertu Bobby dał szansę zaśpiewania ze sobą kilku osobom z sali. Mimo że wokalista nie zgodził się zaśpiewać "Don't Worry…", to i bez tego potrafił zarazić optymizmem i pozytywnym nastawieniem całą publikę.

fot. Charlie Haden/adamiakjazz

Niedzielne koncerty można uznać za prawdziwy rarytas dla tych, którzy z jazzu preferują mainstream. Zarówno kwartet saksofonisty Branforda Marsalisa, jak i basisty Charliego Hadena z szacunkiem odnoszą się do tradycji i na jej kanwie budują swoje oblicze. Osobiście do gustu bardziej przypadł mi zespół brata chyba najlepszego obecnie trębacza Wyntona Marsalisa. Zarówno ostre coltranowskie improwizacje na saksofonie, jak i ballady wykonywane na klarnecie, często zahaczające o klasykę, budziły zachwyt publiczności. Warto dodać, że trzy pierwsze utwory miały na festiwalu swoją premierę, a każdy z nich został napisany przez innego członka zespołu. Obok ciekawych partii solo kontrabasisty Erica Revisa to pianista Joeya Calderazzo najczęściej przejmował pałeczkę lidera, pozwalając mu na chwilę wytchnienia i zbierając za swoją grę moc braw. Po półtoragodzinnym koncercie Marsalisa przyszedł czas na giganta bassu Charliego Hadena, niegdyś wielkiego i radykalnego freejazzowego improwizatora, dziś mocno konserwatywnego lidera mainstrimowego zespołu. W szczególności zapadła mi w pamięci solo kompozycja Anthony’ego Braxtona, zagrana przez saksofonistę Erniego Wattsa i świetnie wykonany utwór z 1957 roku Ornetta Colemana "Lonely Woman".

Na Warsaw Summer Jazz Days 2008 to nie koniec muzycznych atrakcji. Przypominamy, że wystąpią jeszcze:

Park Królikarnia:
11.07 Dzień Słowacki - Gabo Janos Trio, Nothing But Swing Trio
12.07 Dzień Grecki - Drum Freaks, Apostolis Anthimos Quartet, Mode Plagal
13.07 Dzień Polski - Pasimito, Baaba

Amfiteatr Bemowo:
18.07 Dzień Austriacki - Herwig Gradischnig's Ghost Trio
20.07 Dzień Rumuński
22.07 Steve Coleman & Five Elements
23.07 Brooklyn Funk Essentials

Petar Petrović