Zaczyna się rewelacyjnie. "Pierwszy", numer otwierający nową płytę Pawilonu, o dwie klasy wyrasta ponad przeciętną 'młodej polskiej sceny', niezależnie od tego, czy nazwiemy tę scenę indie, ścianą wschodnią, big beatem, czy sięgniemy po jeszcze inną szufladkę. Prosty, bardzo wyrazisty motyw gitary, piękna melodia, dające przestrzeń chórki, pełen pozytywnej siły tekst (radość wieczna/nigdy udręka) – po takim początku oszołomiony słuchacz zaczyna osuwać się na kolana, w nerwowym podnieceniu oczekując na dalsze, nokautujące ciosy.
Cios kolejny, ukryty w piosence "Stachanowiec", ma jeszcze solidną, przebojową moc, choć już pojawiają się pierwsze wątpliwości, już czuć, że falset, jakim zostały tu wyśpiewane zwrotki, to nie jest jednak najcięższa waga, że tekst, zamiast kondensować siłę przekazu, rozprasza ją gdzieś na boki. Potem przychodzą kolejne utwory, i trzeba się już definitywnie gramolić z kolan, z zakłopotaniem na twarzy rzucać za przeciwnika ręcznik, przenosić zawiedzione nadzieje na kolejny pojedynek.
A nadzieje miały prawo być duże – pierwsza płyta trójmiejskiego Pawilonu, zatytułowana z wdziękiem "Retromantic"robiła apetyt, objawiała zespół oryginalny, łączący słowiańską melancholię, wyspiarską energię, oraz uniwersalny luz i dystans – z satysfakcją patrzyliśmy, jak Pogodno podaje dłoń Franzowi Ferdinandowi. Zespół grał – i gra nadal – świetne, porywające do tańców koncerty (jednym z nich wygrał swego czasu festiwal w Węgorzewie), dwójka wokalistów ciepłymi, czystymi głosami wyśpiewuje po polsku niebanalne teksty i baaaaardzo długie samogłoski – jak na poczekalnię do pierwszej ligi to całkiem sporo, po drugiej płycie można się już było spodziewać skutecznego szturmu na ekstraklasę.
Nieprzeniknione są wyroki publiczności, ale wydaje się, że "Moda na sukces" utrzyma zespół Pawilon gdzieś w drugoligowym czubie – o której to pozycji mnóstwo kapel, grających podobną muzykę, może skądinąd tylko pomarzyć. Dlaczego tak się dzieje, dlaczego ten album nie rzuca na kolana, czemu chłopcy z Pawilonu nie dołączą – póki co przynajmniej – do Brooke i Ridge’a, bohaterów tytułowego serialu, konsumujących swoje powodzenie na niedźwiedziej skórze w stylowo zblurowanym świetle kominka?
Zabrakło – trzymając się telenowelowej poetyki – zadziorności, takiej prawdziwej, a nie tej na pół gwizdka, oraz otwarcia się na ryzyko i zaskakiwanie – zarówno siebie, jak i odbiorców - a więc wszystkiego tego, co musiała mieć rodzina Forresterów, aby przez tysiące odcinków pławić się w swych zasłużonych sukcesach. Grając ładnie i 'okrągło', bawiąc się słowami błyskotliwie, acz bez większych emocji, produkując kolejne piosenki, które różnią się od siebie w zasadzie tylko brzmieniem klawiszy – trudno zarazić modą na siebie szerokie rzesze odbiorców.
Chyba, że członkowie Pawilonu wcale tych rzesz uwodzić nie chcą. Z płyty przebija autentyczna frajda z grania, koncerty są energetyczne, panowie ewidentnie szczerze emanują dobrym humorem. Może po prostu nie każdy marzy o sukcesach w wadze ciężkiej?
Maciej Kaczyński