19 grudnia 2010 roku odbyły się na Białorusi wybory prezydenckie, Aleksander Łukaszenka według oficjalnych wyników otrzymał w nich blisko 80 procent głosów. Wieczorem po wyborach w demonstracji przeciwko fałszerstwom w centrum Mińska uczestniczyły tysiące ludzi. Władza, mimo że wcześniej wydawała się czynić gesty w stronę Zachodu, zdecydowała się brutalnie spacyfikować demonstrację. Do aresztów trafiło około 700 osób, rozpoczęły procesy o "organizowanie masowych zamieszek” przeszło kilkudziesięciu opozycjonistów. Niektórzy z nich znajdują się w więzieniu do tej pory.
Czytaj także: Źmicier Bandarenka porównuje 19 grudnia do wprowadzenia stanu wojennego w Polsce 13 grudnia 1981 roku>>>
Zobacz serwis specjalny: stan wojenny >>>
"Tamtej Białorusi już nie ma"
Aleksander Łukaszenka w 2010 roku spotykał się z politykami Zachodu, ale 19 grudnia 2010 roku nastąpił odw rót od tej taktyki: bru talnie rozpędził demonstrację, do więzienia trafiły setki ludzi.- Tej Białorusi, która była przed 19 grudnia 2010 roku, już nie ma – komentuje w rozmowie z portalem Polskie Radio.pl opozycjonista Uładzimir Kobec.
Uładzimir Kobec mówi że 19 grudnia 2010 to przełomowa data w jego życiu, ale także w historii kraju. Był wtedy szefem sztabu wyborczego opozycyjnego kandydata Andreja Sannikaua. – Tej Białorusi, która była wówczas, już nie ma – ocenia. Rozpędzenie demonstracji to dla niego ostateczny dowód, że czynione w 2010 roku przez przedstawicieli Zachodu próby negocjacji z Aleksandrem Łukaszenką nie przyniosły rezultatu. Kobec przypomniał, że dwa lata później nadal siedzą w więzieniu osoby skazane na fali represji po tej demonstracji, w tym były kandydat na prezydenta Mikoła Statkiewicz, czy wybijający się liderzy młodzieżowi, tacy jak Źmicier Daszkiewicz z Młodego Frontu, Paweł Siewiaryniec z Białoruskiej Chrześcijańskiej Demokracji. – Obecnie politycy nie powinni prowadzić rozmów z Łukaszenką, co najwyżej o wyzwoleniu więźniów politycznych, wolności słowa i wyborach na Białorusi – mówi Kobec. - Wiem jedno: wszystkie dyktatury mają taki sam koniec, wcześniej czy później. Dyktatorów nie można namówić do zmian, dając im pieniądze. Można jedynie rozmawiać z nimi o sankcjach gospodarczych, i o wyzwoleniu więźniów – zaznacza Uładzimir Kobec. W jego ocenie, Źmiciera Bandarenkę i Sannikaua wyzwolono nie z innego powodu, tylko sankcji Zachodu i trudnej sytuacji ekonomicznej Białorusi.
Po 19 grudnia 2010 roku wielu aktywistów musiało wyjechać, by nie trafić do więzienia, a teraz nie mogą wrócić do kraju. Do niektórych emigrantów politycznych dołączyły ich rodziny. Kobec zauważa, że nadal ”zakładnikiem” Łukaszenki jest rodzina byłego kandydata na prezydenta Andreja Sannikaua, to znaczy żona, dziennikarka słynnej rosyjskiej ”Nowej Gazety” Irina Chalip, pozostająca pod nadzorem milicji, i ich kilkuletni syn.
Sam Kobec po 19 grudnia 2010 roku trafił do więzienia KGB, skąd potem zwolniono go pod warunkiem nieopuszczania kraju. Wyjechał jednak i w Polsce spotkał swoich kolegów z kampanii Europejska Białoruś i redaktorów opozycyjnego portalu Karta 97, w tym redaktor naczelną Natalią Radzinę. - Wszyscy tu pracujemy na rzecz wolności na Białorusi – podkreśłił.
Czy gdyby cofnąć czas, postąpiłby inaczej? – Ani ja, ani moi koledzy nie mieliśmy wyboru – uważa Uładzimir Kobec. Mówi, że wielu Białorusinów chciało wówczas zmian, wiele osób udzielało się w pracy dla sztabów wyborczych. I wnioskuje, że właśnie dlatego Łukaszenka był gwałtowny i roztrzęsiony. –Nigdy nie było takiego ducha w ludziach na mińskim placu, płoszczy. Dlatego Łukaszenkę poniosły emocje, dlatego kazał użyć siły KGB i milicji. I to wszystko mimo tego, że dostawał pieniądze z Zachodu, spotykał się z zachodnimi politykami. Strach przed wolnymi ludźmi był jednak silniejszy, dlatego uciekł się do przemocy – mówi Uładzimir Kobec.
Źmicier Borodka 19 grudnia 2010 roku był koordynatorem regionalnym w sztabie wyborczym kandydata na prezydenta Andreja Sannikaua. Jego koledzy trafili do więzienia. On dowiedział się, ż jego mieszkanie na Białorusi już bezpośrednio po 19 grudnia zostało przeszukane przez służby specjalne. Opowiada, że ukrywał się przez pewien czas, potem 25 grudnia przyjechał do Polski. - Miałem wybór - wyjechać albo znaleźć się w więzieniu– powiedział Źmicier Borodka. Teraz pracuje nad projektami dla Białorusinów razem ze swoimi kolegami z Europejskiej Białorusi, działa też w Białoruskim Domu Informacyjnym. Przyznaje, że na początku myślał o tym jak o tragedii, że musi zacząć nowe życie. Teraz jednak wszystko nie wygląda tak czarno, wiele rzeczy się ułożyło – przede wszystkim nie musi martwić się o dzieci, które przyjechały do Polski, znalazła się też praca – Już nie jest tak źle. Ciężko zaczynać od początku, ale oczywiste jest, że wziąłbym udział w tej akcji jeszcze raz – powiedział.
Anatol Michnawiec studiował wówczas w Polsce. Jak mówi, pojechał na demonstrację do Mińska i specjalnie w tym celu wziął urlop dziekański. Pracował dla sztabu wyborczego Witala Rymaszeuskiego, lidera Białoruskiej Chrześcijańskiej Demokracji, po wyborach po miesiącu ”życia w podziemiu” wrócił do Polski. – Nie mogę wracać na Białoruś, bo tam jestem na wszystkich czarnych listach – powiedział Anatol Michnawiec. Mówi, że nie chce ubiegać się o azyl polityczny, bo może przebywać w Polsce legalnie, uważa zresztą, że zbyt wiele osób „bez powodu” ubiega się o taki status. Michnawiec mówi, że tuż przed wyborami zatrzymano dwóch opozycjonistów, Źmiciera Daszkiewicza i Eduarda Lobaua i po tym już można było poznać, że po wyborach będzie bardzo ciężko. Anatol Michnawiec ocenia, że opozycja nie miała wtedy dobrego planu na sukces, a teraz, aby coś zmienić na Białorusi, powinna się gruntownie zreformować. Uważa za przesadzone ówczesne entuzjastyczne zapowiedzi, że szykuje się „rewolucja”. Postuluje, żeby stery opozycji przejęli inni ludzie, bo dotychczasowi liderzy niczego nie potrafili osiągnąć.– Moim zdaniem tylko nowe osoby i nowe porządki w opozycji mogłyby coś zmienić – powiedział Anatol Michnawiec.
Demonstracja solidarności z opozycją 21 grudnia 2010 roku, PAP/EPA/TATYANA ZENKOVICH
Andruś Kreczka miał 24 lata, kiedy brał udział w demonstracji 19 grudnia. Wspomina, że wszystko zaczęło się spokojnie, czuł radość i miał nadzieję, że sprawy przybiorą dobry obrót.. Miał nadzieję, że na placu powstanie miasteczko namiotowe, i sam miał nawet przygotowany namiot. Był gotowy do tego, żeby spędzić na placu mińskim kilka dni, przypuszczał, że tyle będzie trwał białoruski Majdan. Wszystko potoczyło się inaczej. Pamięta, że nie trafił do aresztu od razu, dopiero około 10 dni po wyborach zatrzymano go razem z Franakiem Wiaczorką i Antonem Kojpyszem. Z kawiarni cała trójka została zabrana przez anonimowych ludzi samochodem bez tablic rejestracyjnych. Trzej przyjaciele dostali karę za demonstrowanie solidarności z więźniami politycznymi zatrzymanymi 19 grudnia i nie szkodziło nawet to, że Anton Kojpysz w rzeczywistości nie był na owej akcji wsparcia. – No więc my dostaliśmy 12 dni aresztu, a Anton 10 dni – powiedział Andruś.
Andruś Kreczka działał w Białoruskim Froncie Narodowym, był nawet prezesem młodzieżówki. Potem jednak w wyniku wewnętrznych sporów opozycyjnych nowy prezes BNF Aleksiej Janukiewicz wyrzucił część działaczy. – To takie wewnętrzne, wewnątrzopozycyjne represje – tłumaczy Andruś. I wtedy, będąc wśród wyrzuconych, Andruś i Franak Wiaczorka przeszli do nowego ugrupowania, Białoruskiego Ruchu. Za działalność opozycyjną Andrusia wyrzucono sz uniwersytetu. Przez parę lat miał nadzieję, że coś się zmieni, i za parę lat zacznie normalnie studia w Mińsku. Teraz myśli, że na pewno nic się nie zmieni jeszcze przez około 5-10 lat. Zdecydował się zatem przyjechać do Polski, bo na Białorusi nie miał szans uzyskać wykształcenia. W Polsce jako wolontariusz jeździ z prelekcjami do polskich szkół, opowiada licealistom o sytuacji na Białorusi. W tym roku odwiedził kilkanaście liceów, w różnych miastach.
Anton Dawydenko obecnie studiuje w Polsce w ramach programu stypendialnego im. Konstantego Kalinowskiego. W 2010 roku pracował jako wolontariusz dla kandydata na prezydenta Uładzimira Niaklajeua. Tego ostatniego polityka pobili tzw. „nieznani sprawcy” i Dawydenko był świadkiem tego wydarzenia. Anton mówi, że wytoczono przeciw niemu oskarżenia w związku z organizacją demonstracji. Zdziwiło go to potężnie, tym bardziej, ze przed wolontariatem w 2010 roku, wcześniej nie miał do czynienia z polityką. Anton mówi, że zaczęły go nękać służby: KGB przez kilka miesięcy nie dawało mu spokoju, prawie codziennie dzwonił śledczy, milicjanci przychodzili do domu, nawet pewnego razu przyjechali na uczelnię i stamtąd zabrali go na przesłuchanie do biura Uładzimira Niaklajeua, chyba na wizję lokalną, bo pytali, co było kiedyś w tym czy owym miejscu. – Starałem się nie udzielać służbom żadnych informacji, bo nie wiedziałem, do czego mogą służyć. Albo kłamałem – mówi Anton. Zdarzyło się, że milicja poszukiwała w jego domu narkotyków i broni. Na jakiej podstawie – chłopak nie ma najmniejszego pojęcia. W końcu zdecydował się wyjechać z Białorusi, bo miał wielką nadzieję, że dostanie stypendium z programu Konstantego Kalinowskiego. Na szczęście się nie zawiódł. Pytany, czy jego rodzina jest nadal niepokojona przez reżim, niestety nie może zaprzeczyć. Do babci ciągle przychodzą teraz wezwania, by Anton stawił się przed komisją wojskową, a jego wyjazd przedstawiany jest jako „ucieczka przed wojskiem”.
Informacje o Białorusi: Raport Białoruś
Agnieszka Kamińska, portal PolskieRadio.pl